BOGUSŁAW Z BOGUSŁAWEM – O TYM, CO SIĘ STAŁO Pamięci Bogusława Stanisławskiego

Zdjęcie: Hanna Korablin, archiwum prywatne

Dzisiaj Bogusław jest być może tam gdzie w lutym 2016 roku był jego rozmówca, kiedy powstawał jego tekst. Ale dla mnie jest i zawsze będzie tu, z nami i wśród nas. Choć nie mogę tak jak dotąd zadzwonić do niego, albo wpaść na Strumykową i rozmawiać godzinami o Polsce, o wartościach, o Europie i o przyszłości, to rozmawiam z Nim nadal. Czytam i archiwizuję jego blog. Porządkuję ostatnie notatki, które powierzył mojej pieczy. Pisząc moje nieudolne teksty zastanawiam się, jak Bogusław potrafiłby je napisać, swoim pięknym, mądrym i tak delikatnym choć emocjonalnym językiem.

Zamiast opisywać Jego drogę i aktywność, będzie lepiej jeżeli polecę przeczytanie Jego, jak zawsze mądrego i pięknego tekstu. On stanowi najlepsze o Nim wspomnienie. Najlepiej pokazuje sposób Jego myślenia o Polsce i Europie oraz podejście do życia i drugiego człowieka. Zastanówmy się nad tym przekazem. Zachowajmy pamięć przyczyn, ale także ich skutków. Przede wszystkim jednak pamiętajmy Bogusława i realizujmy jego życiowy testament – „Wyjdźcie z kokona obojętności. Naprawdę warto”.

Tadeusz Korablin, redaktor naczelny

BOGUSŁAW Z BOGUSŁAWEM – O TYM, CO SIĘ STAŁO*

Lawina faktów zmieniających Polskę narasta, walec się toczy, rodzinne bądź towarzyskie debaty na ten temat, nie rzadko emocjonalne, toczą się zwykle przy biesiadnym stole coraz głębiej dzieląc Polaków – w rodzinach, w kręgach przyjaciół, w środowiskach, a spór dotyczy najczęściej faktów jednostkowych, nie sięgając do ich przyczyn i skutków, i na ogół mało co z niego wynika. W głowach coraz większy chaos (w mojej też), którego nie rozprasza dość jałowa publicystyka: mam takie wrażenie, że wzrasta przygnębienie, frustracja, poczucie zagubienia i niepewności.

Na własny użytek postanowiłem to wszystko nieco uporządkować: te nagle „podmuchem historii” porozrzucane klocki lego jakoś pozbierać i po nowemu poukładać w logiczną całość. Amatorskie to będzie porządkowanie, z profesjonalizmem niewiele mające wspólnego: ot, takie przełożenie obserwowanych i subiektywnie odbieranych wydarzeń na własne doświadczenie i intuicję, która czasem nie zawodziła. Mimo to jednak wyzwanie jest trudne, bo ułożyć te klocki w jeden prosty ciąg się nie da: jest jakieś „tu i teraz”, są zaszłości, bo to „tu i teraz” nie wzięło się znikąd, są uwarunkowania zewnętrzne, w zglobalizowanym świecie nieuniknione. Żeby więc nie snuć niespójnego monologu pomyślałem sobie, że sięgnę po formę rozmowy. Szkopuł w tym tylko, że brak rozmówcy, który by mi zadawał te porządkujące pytania. Będzie więc nim wirtualny Bogusław, który gdzieś z kosmosu będzie porządkował myśli Bogusławowi w realu – no, i zobaczę, co z tego wyjdzie: taki formalny figiel, choć o najpoważniejsze z poważnych chodzi. Tak więc zaczynam:

Halo ty tam, na skrawku tej zmierzającej ku samozagładzie Błękitnej Planety, w jej newralgicznym miejscu, ogłuszony zapewne dobiegającym stamtąd bełkotem: jak się czujesz?

Fatalnie. Skrajnie zdołowany. Bezsilny wobec tego, co się stało. Zawstydzony tym, co się stało. I z tym wstydem nijak nie mogę sobie dać rady.

A cóż się stało?

Ukradziono mi moje, wydawało mi się – spełnione już marzenie, moją Polskę. Ukradziono mi ją podstępnie. Choć nie do końca, bo o tym, że mi ją chcą ukraść, że im w głowie inna Polska, ci co mi ją skradli, mówili, konsekwentnie, od ćwierć wieku, a ja się z tego śmiałem, bo wydawało mi się to niemożliwe. A w ostatniej chwili przed dokonaniem zamachu na tę moją drogocenną własność zrobili taki myk dając sygnał, że od tego zamiaru odstąpili, przywdziali maski poprawiaczy skrzeczącej rzeczywistości. Lud uwierzył – i stało się.

Mówisz szyfrem. Mów jaśniej.

Zaczęło się tak naprawdę równo 40 lat temu, kiedy po kolejnej fali strajków (tym razem w Radomiu) powstał KOR, niewielka wspólnota niezwykle dzielnych ludzi, i pierwsze nieśmiałe rozmowy, jakimi drogami zmierzać ku Niepodległej. Dyskurs wydawał się całkowicie teoretyczny, bowiem Wielki Brat trzymał się jeszcze mocno, ale był już podpisany Akt Helsiński, w którym padało sformułowanie o samostanowieniu narodów, było się o co zahaczyć. Jacek Kuroń opowiadał się za ewolucją, wyrywaniem tej niepodległości kawałek po kawałku, budowaniem własnych robotniczych struktur („…nie palcie Komitetów, budujcie własne…”), za poszukiwaniem porozumienia, kompromisu, przy minimalizowaniu strat i wykluczeniu rozlewu krwi. Antoni Macierewicz był za twardą walką nawet, gdyby miała pociągać za sobą ofiary i za eliminowaniem przeciwnika. Powstawały pierwsze „bibuły” promujące te dwie różne drogi ku Niepodległej: kuroniowy „Robotnik” i macierewiczowy „Głos”. I to przełożyło się później na spory w kierownictwie „Solidarności” – wyśpiewanej przez Kaczmarskiego „Sentymentalnej Panny S”, przez lud porwany falą protestu zupełnie nie dostrzegane.

Spory przybrały na ostrości, kiedy Niepodległa była już jakby w zasięgu widzenia, pod koniec ponurych lat osiemdziesiątych, kiedy „Związek Rad” chwiał się już na glinianych nogach, ale co wcale nie znaczyło, że wciąż nie dysponował olbrzymim niszczycielskim potencjałem. W momencie przełomowym zdecydowany sukces odniosło „myślenie kuroniowe”: historyczny kompromis, Okrągły Stół (gdzie w podkomisjach działali bracia Kaczyńscy), pierwsza w „obozie socjalistycznym” w pełni niezależna, wielonakładowa „Gazeta Wyborcza”, na krótko – „wasz prezydent, nasz premier”, władza polityczna przejęta bez przelania kropli krwi, „gruba linia” (później zastąpiona „kreską”) Premiera Mazowieckiego, kontraktowy Sejm, który skutecznie i szybko przywracał suwerenność. Sprzyjały temu wszystkie siły zewnętrzne, bez których wsparcia o suwerenności moglibyśmy w dalszym ciągu marzyć – „polski” papież, amerykański prezydent, brytyjska premier, niemiecki kanclerz – uprzedzające lojalnie, że rozwiązań siłowych nie poprą. I tak powstała III Rzeczpospolita, od początku wpisująca się w fundamentalne wartości europejskie: liberalna, zbudowana na kompromisie, otwarta na mniejszości i w ogóle na świat, budująca rządy prawa tzn. z wmontowanymi kotwicami nie dopuszczającymi do sytuacji, w której którakolwiek struktura państwa miałaby władzę nieograniczoną.

W tej sytuacji środowisko lubiące się nazywać prawicą niepodległościową, któremu marzyły się anachroniczne wzorce II Rzeczpospolitej, nie lubiące kompromisu, dążące do radykalnych rozliczeń, utożsamiające suwerenność z nieufnością, pozostało na uboczu. Po turbulencjach wczesnych lat 90. na jego czele stanął młody działacz, zbuntowany doradca Lecha, głównego aktora na ówczesnej scenie politycznej – Jarosław Kaczyński. I tak mu pozostało. Trzeba mu przyznać: nigdy przez te lata nie zmieniał politycznej retoryki, czasem ją tylko wyostrzał lub mitygował; i nigdy nie był zainteresowany „materialną konfiturą”. Pragnął zawsze tylko jednego: władzy. Im dłużej nie udawało się jej zdobyć, tym bardziej odreagowywał swoje porażki: w coraz bardziej przepojonej nienawiścią retoryce, w coraz bardziej zapiekłej negacji istniejącego państwa – błyskawicznie nadrabiającego zapóźnienia cywilizacyjne, pozyskującego liczącą się pozycję we wspólnocie europejskiej i uznanie w oczach świata. Tragedię smoleńską, którą niewątpliwie przeżył, potraktował jako szansę na konsolidację swojego „zakonu”.

Polacy nie lubią skrajności, uzyskiwał więc ok. 20 procent społecznego poparcia i to wydawało się granicą nieprzekraczalną – być może przestał już liczyć na sukces. Aż tu nagle, dzięki wielu zbiegom okoliczności i dzięki zastosowaniu sprytnego wyborczego myku „mnie tu nie ma, ja już nie straszę”, w oparciu o owe 20 procent uzyskał w 38. milionowym kraju bezwzględną większość parlamentarną: wydarzenie traumatyczne i dla Polski, i dla Europy.

A tak na marginesie: zdaję sobie sprawę z tego, że pozwoliłem sobie tu pohasać ruchem szachowego konika zaledwie po wierzchołkach dowolnie wybranych zdarzeń, ale w końcu nie piszę podręcznika historii, a usiłuję jedynie odpowiedzieć ci na pytanie, co się w Polsce tak naprawdę stało.

Zbiegi okoliczności?

Sprzyjająca PiS-owi niska frekwencja (przy zdyscyplinowanym elektoracie własnym), lewicy zbrakło pół punktu do wejścia do parlamentu, PO otrzymało czerwoną kartkę (czy na aż tak czerwoną zasługiwało – to odrębny temat), czarny koń „Kukiz”, który dodatkowo namieszał w głowach i uszczknął trochę głosów lewicy, no i metoda d’Hondta przeliczania głosów wyborczych na miejsca w Sejmie, promująca partie uzyskujące „więcej” – i stało się.

Dlaczego uzyskaną przez JK w demokratycznej procedurze większość parlamentarną nazywasz wydarzeniem traumatycznym?

Zawsze lękałem się zwycięstwa wyborczego formacji autorytarnie zarządzanej przez JK, bowiem było to dla mnie jednoznaczne z dążeniem do zmiany ustrojowej, do odwrócenia się tyłem do jednoczącej się Europy, do skodyfikowanych po hekatombie wojny wartości europejskich, co wydawało mi się (i wydaje!) dla losów Polski katastrofalne. Bezwzględna większość parlamentarna dążenie to ułatwia. Obawom towarzyszyły początkowo nadzieje – tak już jesteśmy skonstruowani. Po pierwszej gorzkiej pigułce (jakże gorzkiej!), jaką była wyborcza porażka Prezydenta Komorowskiego, trzeba było jakoś się pocieszać: poprzeczkę wziął młody, dynamiczny, przyzwoicie wykształcony na krakowskiej Jagiellonce prawnik, w świecie bywały, może więc nie będzie tak źle – dawałem mu szanse. Jego sukces przydawał co prawda punktów formacji JK w kampanii parlamentarnej, ale sam zaczynał nie najgorzej. Miał dobre przemówienie kiedy po raz pierwszy pojawił się w przestrzeni międzynarodowej, na jubileuszowej sesji ZG ONZ: mottem była deklaracja „siła prawa, nie prawo siły” – a więc szacunek dla prawa, to ważne.

Kampania parlamentarna przebiegała brutalnie, z chwytami poniżej pasa, to już jednak polska normalność: zniesmacza, ale nie dziwi, szczególnie przy jak nigdy dotąd wyrównanych szansach w walce o kształt Polski – liberalny czy konserwatywny. Tak więc inwektywy przechodziły mimo uszu, tym bardziej, że były do śmieszności absurdalne, zdawałoby się – nie do kupienia przez elektorat („Polska w ruinie”), zwracało natomiast uwagę pojawienie się nowych twarzy, młodszych, chwilami nawet budzących sympatię – stare, z którymi kojarzony jest PiS-owski radykalizm, znikły. Do momentu osiągnięcia celu, zdobycia władzy. Na ujawnienie tego oszustwa, stanowiącego kwintesencję wyborczej kampanii, nie trzeba było długo czekać: nominacje rządowe obnażające koszmar tego co się stało (tak to, niestety, odbieram) dały początek tej traumie, która później już tylko narastała. Stało się jasne, że radykalizm prezentowany przez JK w jego przemówieniach z ostatnich lat (szczególnie tych wygłaszanych z okazji paranoicznych „miesięcznic” przed Pałacem Prezydenckim, konsolidujących twardy elektorat i dzielących Polaków na prawdziwych i farbowanych) nie stępi ostrza po zwycięstwie wyborczym; że zapowiadana próba dokonania w Warszawie „powtórki z Budapesztu” jest nieunikniona. Znikły też nadzieje związane z „nowymi twarzami”: bezprzykładny hołd oddany przez głowę państwa, Majestat Rzeczypospolitej, prezesowi zwycięskiej partii przy okazji powierzania misji tworzenia rządu przyszłej Pani Premier (a przecież winien to być „jej dzień”) przesądzał o przyszłym układzie sił w sprawowaniu władzy. Historia zatoczyła krąg i wróciła w odsłonie złowieszczej farsy: wykreowana została postać na wzór Marszałka, tyle tylko, że ani to tamten świat, ani tamte wyzwania, ani nie tamte dalekowzroczne postrzeganie racji stanu Rzeczpospolitej.

No i zawłaszczanie państwa przez zwycięską partię, choć wolałbym powiedzieć – przez formację polityczną o dość precyzyjnie zdefiniowanej deklaracji ideowej pod redakcją jej przywódcy, poszło lawiną; aparat partyjny w rozszerzonym rozumieniu tego pojęcia, włącznie z prezydentem i premierem, spełnia w tym procesie rolę wykonawczą. Tę lawinę bez przesady można nazwać rewolucją. Analitycy przewidywali – w przypadku wyborczego sukcesu PiS – zmianę paradygmatu w sprawowaniu władzy, dowartościowywanie interesów narodowych kosztem wspólnotowych, jakiekolwiek skutki miałoby to za sobą pociągnąć. I to, w poszanowaniu reguł demokracji, trzeba byłoby przełknąć i zaakceptować zważywszy pryncypia ustrojowe ograniczające zakres przewidywanych zmian. Jednakże nikt nie przewidział zastosowania taktyki rewolucyjnej od pierwszych dni sprawowania władzy. Skutecznej! I stąd ta pogłębiająca się trauma.

Taktyka rewolucyjna, to znaczy pozyskiwanie narzędzi sprawowania niekontrolowanej władzy po to, aby przeprowadzić zmiany ustrojowe – przez zaskoczenie, od zaraz. Zastosowane w tej operacji instrumenty dobrze są znane z historii dochodzenia do władzy miękkich bądź twardych dyktatur: odwoływanie się do dobra narodu, które stoi ponad prawem i przemawianie w jego imieniu, umoralnianie konfliktu z protestującą opozycją – kto myśli inaczej jest niemoralny i nie podlega ochronie osobistej godności (stąd „gorszy sort”, porównywanie z gestapo, poniżające inwektywy i obelgi – komuniści, złodzieje, otumanieni, głupi, stała chęć upokarzania i obrażania, brutalne burzenie autorytetów, bezprzykładna deprecjacja rządów poprzedniej ekipy z sięganiem po kłamstwo i manipulację); przeciwnika trzeba najpierw zniszczyć słowem.

To jednak tylko ogień zaporowy. Batalia o narzędzia ma miejsce w Sejmie – z pogwałceniem fundamentalnych demokratycznych procedur i standardów, o przyjętych obyczajach nie mówiąc. W ciągu pierwszych dwóch miesięcy rządów nowej władzy sparaliżowany zostaje Trybunał Konstytucyjny, „unarodowione” media publiczne, zlikwidowana służba cywilna, zlikwidowana niezależność prokuratury, „dowartościowane” służby specjalne – wyrywane zostają z dna podstawowe kotwice, osadzone tam przez Konstytucję, które definiują rządy prawa. Towarzyszące temu komentarze ludzi nowej władzy jeżą włos na głowie: TK, miast stać – ponad partyjnymi podziałami – na straży Konstytucji, „musi być pluralistyczny pod względem politycznym”, radio i telewizja publiczna ma „informować o polityce państwa i sprzyjać budowaniu narodowej wspólnoty”, a realizatorami będą „dziennikarze niezłomni”, nowomianowani (jednoosobowo) urzędnicy średniego szczebla, miast apolitycznej służby cywilnej, „wspólnie z ministrami będą naprawiać państwo”, Prokurator Generalny będzie decydował o tym, kiedy nadużycie prawa przez wymiar sprawiedliwości służy dobru narodu, a służby specjalne, w imię bezpieczeństwa państwa i walki z korupcją, sięgać będą bez ograniczeń po naszą prywatność. Wyszukana jest elegancja, z jaką wypowiedział się o tych komentarzach jeden z ich komentatorów: dysonans poznawczy. Ktoś inny, mniej elegancko, odwoływał się do lektury Orwella.

Powiedzmy, że uda się Nadprezesowi JK doprowadzić do zmian w ustroju państwa. Czy musi to oznaczać koniec demokracji?

Demokracji, w której definicji – po tragicznych doświadczeniach sprzed drugiej wojny światowej – mieszczą się rządy prawa, owe kotwice o jakich wspominałem, które nie dopuszczają do sytuacji zawładnięcia przez którykolwiek organ państwa władzy absolutnej. Demokracji „bezprzymiotnikowej”, bo nawet zbitka słów „demokracja liberalna” jest przejawem tautologii, bowiem liberalizm, otwartość – tak, jak demokracja postrzegana jest współcześnie – zawarte są w samej jej istocie; to tak, jak byśmy powiedzieli „masło maślane”. „Demokracja NIEliberalna” bądź „demokracja suwerenna” – to właśnie ten „dysonans poznawczy”, to zakamuflowane powiedzenie „demokracja niedemokratyczna”. Tak to rozumiem i rozumiem również, że do tego zmierza dokonująca się na naszych oczach, rewolucyjnie, zmiana ustrojowa, której finałem ma być zmiana Konstytucji.

Żeby do tego doszło, pozostaje jeszcze kilka struktur do odwojowania: ombudsman (Rzecznik Praw Obywatelskich – przypis TK), system sądowniczy, samorządy, niezależne (komercyjne) media, NIK, NBP. To, być może, będzie „druga transza” rewolucji, a w międzyczasie, dla uspokojenia opinii, spełnienie kilku populistycznych obietnic wyborczych, uchwalenie mniej lub bardziej zasadnych pakietów socjalnych. Po uzyskaniu tych wszystkich narzędzi byłoby już można bezkarnie majstrować przy ordynacji wyborczej i Konstytucji tak, aby przyszłe wybory były formalnie wolne, ale na tyle zdalnie i medialnie kontrolowane, żeby władza nie wymknęła się z rąk: to znane motto wszelkiej barwy rewolucjonistów. I pozostałaby wydmuszka demokracji. Czy w takiej Polsce dałoby się żyć? Dałoby, tylko co to za życie!

To najczarniejszy scenariusz. Na razie, mimo dramatycznych turbulencji, przerysowany opis polskiej rzeczywistości (padające czasem emocjonalne określenia „totalitaryzm”, „Białoruś”) jest równie nieuprawniony, co kontrproduktywny: łatwy do obalenia i wyśmiania. Niech pozostanie w żelaznej rezerwie, która – mam nadzieję – nigdy nie będzie wykorzystana.

Polacy chcieli zmiany…

To prawda, zapotrzebowanie na zmianę wisiało w powietrzu od dłuższego czasu. Rządząca koalicja w oczach się „zużywała”, wytracała swój potencjał. Komunikowanie się ze społeczeństwem nigdy nie było jej mocną stroną, w dwóch ostatnich latach zostało ostatecznie zaniedbane. Historia niewątpliwie odnotuje jej ogromny sukces: przeprowadzenie Polski suchą nogą, bez recesji, przez europejski kryzys, co więcej – cywilizacyjne przeoranie kraju w tym trudnym czasie, zbudowanie nowoczesnej infrastruktury, radykalna zmiana wizerunku polskich miast i wsi, stały wzrost gospodarczy, stabilne finanse państwa, a przy tym zmiana postrzegania Polski przez świat zewnętrzny: w szarpanej problemami Europie Polska była jakimś symbolem nadziei. To wszystko nie mogło nie powodować kosztów: sukcesy państwa nie przekładały się proporcjonalnie na wzrost dobrobytu jej mieszkańców – to Polacy ponosili ciężary tych historycznych, cywilizacyjnych zmian. Podniesienie poziomu naszego osobistego dobrostanu zaplanowane zostało na kolejny etap. I byłaby to (przez pryzmat moich pokoleniowych doświadczeń tak to widzę) strategia słuszna, gdyby rządzący podjęli trud przekonania do niej rządzonych, gdyby toczył się dialog społeczny, społeczna debata, zaistnienie w społecznej świadomości, że jest to wspólne dzieło Polaków. Tego zabrakło. A nałożyło się jeszcze na to głębokie zniesmaczenie postawą moralną niektórych polityków sprawujących władzę, co spektakularnie obnażyła „afera podsłuchowa”: i wcale nie chodziło w niej o treść tego, co zostało podsłuchane, a o formę: nonszalancką, wulgarną, pyszną.

Więc wołanie o zmianę, w dużej mierze było zasadne. Tyle tylko, że bez zdefiniowania, o jaką zmianę chodzi: czy o zmianę ludzi, mówiąc szerzej – pokolenia rządzących, przy zachowaniu z grubsza tej drogi rozwoju, na którą Polska weszła i tego miejsca, jakie pozyskała we wspólnocie europejskiej? Czy też o zmianę paradygmatu ideologicznego: Polska liberalna czy konserwatywna, otwarta na świat czy zamykająca się w narodowym tyglu? Okazało się, że niewielu wyborców zadało sobie trud odpowiedzi na te pytania, bo – w istocie – nie były one proste: widoczna była degrengolada po lewej stronie sceny politycznej, dla wielu ważna była czerwona kartka dla rządzącej koalicji, a przy tym jeszcze trwała cyniczna gra lękami przy trwającym kryzysie uchodźczym. Dla pragnących zmiany za wszelką cenę alternatywy, praktycznie, nie było i – ulegając kłamliwej kampanii – podjęli ryzyko. Co bardziej radykalni poszli o krok dalej i ulegli skrajnie populistycznym hasłom przebranego za polityka szansonisty. Czy zdawali sobie sprawę, że wprowadzają do polskiego parlamentu, tylnymi drzwiami, czołowych przedstawicieli skrajnie nacjonalistycznego, jawnie faszyzującego Ruchu Narodowego?

A co na to wszystko te wspomniane przez ciebie 38 milionów, z których 80 procent uprawnionych do głosowania wyborców nie poparło partii JK?

Problem z odpowiedzią na to pytanie wiąże się z postrzeganiem i oceną postaw dorosłej części 38. milionowej populacji Polaków. Jacy tak naprawdę jesteśmy? Społeczeństwem czy ludem, w znanej i często cytowanej opinii nowego kreatora mediów publicznych (wkrótce narodowych) – „…ciemnym, który to kupi…” O kondycję polskiego społeczeństwa martwił się już Norwid w czasie, kiedy pojęcie to dopiero się rodziło – „…naród wielki, społeczeństwo karłowate…” Rodowód ma piękny: etos 19.wiecznej inteligencji; później – kształtowanie postaw patriotycznych w okresie międzywojennym w obliczu zagrożeń zewnętrznych, przy równoczesnym sprzeciwie wobec ohydy faszyzacji kraju; w okrutnym czasie wojny, kiedy na szalę trzeba było rzucić życie – organizacja unikalnego w skali Europy Państwa Podziemnego. A później, przez trzy dekady, trwa systematyczne wyniszczanie tej wciąż kruchej tkanki społecznej – pozostaje manipulowane pojęcie narodu. Pojęcie społeczeństwa odradza się powoli, wraz z umacnianiem się demokratycznej opozycji. W Niepodległej zyskuje dodefiniowanie: społeczeństwo obywatelskie. Jest uznane i cytowane w oficjalnych przemówieniach, nie jest jednak rozpieszczane, z trudem walczy o swoją pozycje w przestrzeni publicznej. Kolejne ekipy rządzące nie dokładały starań, aby „lud” przekształcać w społeczeństwo obywatelskie, społeczna edukacja, która budowałaby w świadomości Polaków dobro wspólne, która przybliżałaby wartości prowadzące do budowy „lepszego świata” – prawa człowieka, swobody obywatelskie, otwartość, tolerancję, empatię wobec „innego” – pozostawiała wiele do życzenia.

I tak, tym spontanicznie kształtującym się przez ostatnie dekady społeczeństwem obywatelskim, wyszliśmy na ulicę, kiedy nadarzyła się pierwsza okazja do zaprotestowania przeciwko rewolucji łamiącej prawo i stanowiącej zagrożenie dla obywatelskich wolności i dla akceptacji pluralizmu w przestrzeni publicznej. Nikt nas nie „wyprowadzał”, jak określały to media. My skorzystaliśmy tylko z tego, że „ktoś” w internecie rzucił hasło, określił miejsce, dzień i godzinę. Ten „ktoś”, spontanicznie powstała struktura społeczna, po prostu wstrzelił się w zapotrzebowanie, myślę, że nie oczekując, iż jest tak liczne. To nasza obecność na tej pierwszej „demo” dała legitymację tej strukturze, która określiła się jako – niszczony od zarania przez internetowe trolle i język pogardy ze strony rządowej propagandy – Komitet Obrony Demokracji. Czy przetrwa, czy nie okaże się efemerydą, przypadkową inicjatywą przypadkowych ludzi, czy stanie na wysokości zadania, czy będzie umacniał swoją rolę w mądrym kształtowaniu obywatelskich postaw? Zobaczymy, należy mu tego życzyć. W annałach odnotowane będzie wtedy tylko, kiedy stanie się magnesem przyciągającym „lud”, niezależnym ośrodkiem kreującym i wzmacniającym społeczeństwo obywatelskie.

A nas na ulicę wyszło w stolicy, w proteście, ok. 50.000. Mało to czy dużo? Myślę, że w Paryżu wyszłoby milion, w Berlinie pół miliona. Później bywało nas już coraz mniej. To prawda, wielu sympatyzujących pozostawało w domu. Ale to też o czymś świadczy – stawka wydała się za mała, żeby czuć potrzebę zadeklarowania swojej osobistej niezgody. A dla „ludu” jest to, przeciwko czemu protestowaliśmy, po prostu obojętne – to nie jego sprawa. Nie winię „ludu”: winię rządzące elity, które „lud” ignorowały nie dokonując wysiłku na rzecz budowania obywatelskiej wspólnoty. Równocześnie nie mam, niestety, wątpliwości, iż obecnie rządzący tego obszaru nie zaniedbają: mając w ręku wszystkie narzędzia kształtujące ludzkie postawy i opinie – system edukacji, finansowanie kultury, publiczne media – będą się dwoić i troić w swoich wysiłkach na rzecz budowy wspólnoty narodowej. Byłoby to nawet godne szacunku, gdyby odnosiło się do tradycji (…ale nie depczcie przeszłości ołtarzy / choć sami macie doskonalsze wznieść…), spuścizny historycznej i kulturowej, gdyby nie wisiała w powietrzu uzasadniona groźba, iż proces ten przebiegać będzie pod hasłem „Polska dla Polaków”. Gdyby nie obawa, że słowo „suwerenność” powtarzane będzie codziennie, we wszystkich przypadkach, w bajce, która już płynie w pierwszych programach TVP i PR i przyjmowane będzie bez zrozumienia, co ono tak naprawdę znaczy w zglobalizowanym świecie i szarpiącej się ze swoją tożsamością Europie. Gdyby nie plemienność języka, który już przecież słyszymy: odwoływanie się do narodowej dumy – jesteśmy najlepsi, najwięcej wycierpieliśmy, najwięcej nam się należy, a nikt tego nie uznaje, nie docenia, więc trzeba wstać z kolan i walczyć o swoje. A to już tylko krok do ksenofobi i wszystkich możliwych „anty” (Żydzi, Muzułmanie, Niemcy, Ukraińcy, Rosjanie, uchodźcy i ci wewnątrz, z genem narodowej zdrady). Obawiam się, że to zatrute ziarno padać będzie na podatny, nie uformowany jeszcze grunt. Będzie dużo białoczerwonej, którą wielu będzie się owijać, tyle tylko, że nie tej, za którą pokolenia przelewały krew, a tej ze stadionów, towarzyszącej skandowaniu „Polska gola!”. Obawiam się, że wzrastać będzie w związku z tym wszystkim zapotrzebowanie na silną władzę, która obroni naród przed miazmatami zarówno wschodu, jak zachodu.

A społeczeństwo obywatelskie będzie trwać w swojej niezgodzie na zawłaszczanie państwa przez jedną formację polityczną z jej skrajną, nie przystającą do współczesnego świata opcją światopoglądową i z jedynie słuszną koncepcją ustroju państwa. Ktoś to ujął z ironią: „…Takie są czasy, że gdy świat myśli inaczej niż Polska, to tym gorzej dla świata. Bo świat nie jest Polską. Świat jest w innym świecie…” Czy będzie to społeczeństwo obywatelskie zwiększać swój potencjał, czy zdoła przekonać choć część „ludu”, że wolność, swobody obywatelskie, prawa człowieka, Trybunał Konstytucyjny, niezależne sądownictwo, ponadpartyjna służba cywilna to również jego sprawa? Tego nie wiem, a od tego w znacznym stopniu zależy nasza przyszłość.

Pozostaje jeszcze tzw. twardy elektorat PiS-u, te 20 procent, dzięki któremu wahadło polityczne przesunęło się zdecydowanie w prawo: frustraci polityczni, którym przez ćwierć wieku nie udawało się zrealizować swojej wizji państwa – etatystycznego, nieufnego wobec świata, narodowego; „zakon” JK sięgający korzeniami do Porozumienia Centrum (PC) z wczesnych lat 90-tych, zapatrzony w wodza, broniący krzyża przed Pałacem Prezydenckim, celebrujący „miesięcznice” smoleńskiego „zamachu”, zacięci, agresywni, być może nie do końca świadomi jaką krzywdę wyrządzają wspólnocie Polaków wprowadzając podział na dobrych i złych, kreując jedynie słuszną definicje patriotyzmu. Ci pozostaną na swoich pozycjach i do upadłego bronić będą Okopów Świętej Trójcy. Na ich obrzeżu pozostają ci, „co nie lubią Michnika”, wcielenia wszelkiego zła, destruktywnego nihilizmu, sprowadzającego naród na złe drogi inspiratora wszelkich postaw określanych pogardliwym epitetem „lewactwo”. Na drugiej flance – przemieszanie destruktywnego „korwinizmu”, ślepo walczącego z każdym przejawem europejskiej wspólnotowości z odradzającym się – bez cienia refleksji nad hekatombą II Wojny Światowej, jej przyczynami i skutkami – skrajnym nacjonalizmem ze wszystkimi jego właściwościami: ksenofobią, rasizmem, fascynacją ideologią faszyzmu. Żyd jako pierwszy do odstrzału ustąpił miejsca uchodźcy utożsamianemu z ciemną karnacją i wiarą w Allaha. I to jest te ponad 30 procent stanowiące wciąż słupek poparcia dla nowej władzy.

Brzmi to beznadziejnie…

Nadzieja umiera ostatnia, choć powodów do optymizmu istotnie brak. Wydaje mi się, że to, co obecnie obserwujemy w naszym kraju, daleko wykracza poza spór polityczny: to jest zderzenie ideologiczne, przy fanatycznej pewności własnych racji ze strony tych, którzy posiedli władzę. Ów „zakon”, ślepy na rzeczywistość, na dynamicznie zmieniający się świat, na polską rację stanu w obszarze globalnej polityki i bezpieczeństwa, wierzy w to, co głosi: w „dobrą zmianę” jaką niesie z poparciem narodu, w odwojowywanie państwa z rąk sprzedajnego „układu”, w dystansowanie się od lewackiej Europy, która czyha na suwerenność Polski. Ba, Polski – kraju szczególnego, ostoi wartości, które Europa zaprzepaściła, skrawka ziemi zamieszkałego przez bohaterski lud, „któremu się należy”. Stąd język rażący swoim „dysonansem poznawczym”, przypominający „nowomowę”, jak choćby „naprawianie Trybunału Konstytucyjnego”, czy „dziennikarze niezłomni”. Stąd też słowa „wodza” wygłaszane na „miesięcznicach”, stanowiące drogowskaz dla realizatorów „dobrej zmiany”: „…nie możemy się cofnąć ani o krok…”, „…o niepodległość i suwerenność trzeba ciągle walczyć, bo są tacy tu, wewnątrz Polski i … na zewnątrz, którzy podnoszą na nią rękę. Im musimy powiedzieć bardzo mocne ‘nie’… być może będzie to wiosna…” Brzmi złowieszczo; czy to nie powód do traumy? Więc co, konfrontacja? Z kim? Z „gorszym sortem” narodu? Z europejskim „głównym nurtem”, bo przecież zawsze jakiś „główny nurt” będzie?

No właśnie, a co z tą Europą? Wspominałeś o traumie dla Europy: czy to jednak nie przesada?

O jakiej Europie mówimy? Czy o tej, która rozpaczliwie walczy o przetrwanie, która symbolizuje „europejskie wartości” zapisane w Statucie Rady Europy (Londyn, 1949) i w Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności (Rzym 1950), która zrodziła się z dalekowzrocznej wizji ojców – założycieli Monneta, Churchilla, Spaaka, Schumana, de Gasperi, Adenauera, która wiedzie ku integracji widząc w tym dobro wspólne, bezpieczeństwo zewnętrzne, jakąś pozycję w globalnej wiosce? Czy też o Europie ogarniętej prawicową falą, której przewodzi Marine Le Pen ze swoim Frontem Narodowym, a której wtórują zyskujące coraz więcej poparcia skrajne ugrupowania w niemal wszystkich państwach Starego Kontynentu – od Prawdziwych Finów począwszy, poprzez belgijską Partię Wolności Geerta Wildersa, „Flamandzki interes” Filipa de Winters, hiszpańską „Podemos”, włoską „Nową siłę”, grecki „Chipras” i „Nowy świt”, brytyjską UKIP, po niemiecką Pegidę i „Alternatywę dla Niemiec”, i orbanowy „Fidesz”; słyszy się o podobnych ruchach w Austrii, Szwecji, Danii, znana jest postawa przywódców Czech i Słowacji, Milosza Zemana i Roberta Fico, a to już bliski nam „Wyszegrad”. W Polsce, na prawo od PiS-u – Ruch Narodowy (już w Sejmie), nawiązujące do przedwojennej endecji ONR i „Falanga”, jawnie prorosyjska „Zmiana”. Mogę wyliczyć jeszcze pięć innych, o których z całą odpowiedzialnością można powiedzieć: to już jest faszyzm. Dla tej pierwszej Europy, zmiana polityczna w Polsce jest traumą i nie mam co do tego wątpliwości: stąd emocjonalne – jak na wytrawnych dyplomatów – reakcje niektórych jej przedstawicieli. A jest tak dlatego, że polskie państwo pod nowymi rządami nie pozostawia wątpliwości, że wpisuje się w tę drugą. A to już nie egzotyczny w Parlamencie Europejskim Korwin Mikke czy prof. Legutko. Taki to Zeitgeist (koncepcja w niemieckiej filozofii przełomu XVIII i XIX wieku, o „duchu wieku lub czasów” i łączona dzisiaj z myślą filozoficzną Georga Wilhelma Friedricha Hegla – przepis TK)

Dla tej pierwszej Europy Polska przeobraziła się w mgnieniu oka z kraju europejskiej nadziei w kraj europejskiego (kolejnego!) problemu, kłopotu, geopolitycznego ryzyka. Ale Europa, nawet zawężona do tej pierwszej – to pojęcie relatywnie szerokie, uwrażliwienie w niej na Polskę jest różne, różnie postrzegany wpływ polskiego stanowiska na dalszy bieg europejskiego kryzysu. W tej mozaice najważniejsze dla nas są Niemcy, z tylu przyczyn, że trudno byłoby tu wszystkie je wymienić, a kto by się z tym nie zgodził – znaczyłoby, że żyjemy w innych galaktykach. Pomijając już wydarzenia historyczne – niemiecką solidarność z polską „Solidarnością”, Krzyżową, zrealizowaną utopię pojednania, poparcie, bez którego nasze zaistnienie w UE byłoby problematyczne (Francja przestrzegała, W.Brytania była obojętna) – obecny układ polityczny w tym sąsiedzkim kraju jest (był?) dla Polski najkorzystniejszy z wyobrażalnych: Kanclerz Merkel, o polskich korzeniach, z całym bagażem doświadczeń dorastania w rodzinie luterańskiego pastora w NRD i Prezydent Joachim Gauck, luterański pastor i NRD-owski dysydent. Od ¼ naszych obrotów handlowych z potężnym zachodnim sąsiadem ważniejsze było, wydaje mi się, w minionym dziesięcioleciu rozumienie polskich interesów i upatrywanie wagi polskiej pozycji w skomplikowanym europejskim układzie 28 państw zmuszonych do dochodzenia do kompromisu. Można zawsze doszukiwać się dziury w całym, ale wsparcie, jakie otrzymywaliśmy od rządu Angeli Merkel (w tym podział funduszy europejskich) jest nie do przecenienia. I w momencie, kiedy po raz pierwszy w swojej kanclerskiej karierze Merkel znajduje się w kłopocie, kiedy po raz pierwszy ona oczekuje wsparcia, otrzymuje od wschodniego przyjaciela cios nożem w plecy: przestaje być priorytetem w polityce zagranicznej, nie uzyskuje poparcia wobec fundamentalnego dla niej problemu związanego z kryzysem uchodźczym, polska premier odkłada wizytę w Berlinie „na później” preferując Budapeszt i Londyn, jest świadkiem montowania mętnej, zupełnie nie spójnej, eurosceptycznej koalicji na obszarze „nowej Europy”. Obawiam się, że – niezależnie od politycznych kolorów przyszłych niemieckich gabinetów – to polityczne wiarołomstwo nie będzie Polsce długo przez niemiecką dyplomację zapomniane. A Polska pod nową władzą gra – jakże fałszywie – na dwóch fortepianach: polscy dyplomaci z najwyższej półki mówią podczas niemieckich wizyt o niezmiennej przyjaźni, a zaraz po powrocie do kraju – o „remanencie” we wzajemnych stosunkach, równocześnie na okładkach prawicowych tygodników ukazują się najbardziej z wyobrażalnych obraźliwe karykatury Pani Kanclerz i wywodzących się z Niemiec europejskich polityków. To, oczywiście, na użytek własnego elektoratu, adresowane do najprymitywniejszych ludzkich emocji, do tkwiącego wciąż płytko pod polską skórą narodowego szowinizmu. Przy kompletnym ignorowaniu faktu, że współczesny świat, szczególnie tak bliski, jest idealnie transparentny, że to wszystko widzi się przecież jak w soczewce, nawet bez głębszej analizy. Niezależnie już od „morale” prowadzonej tak polityki, jest to dla mnie niepojęte!

To nowe relacje polsko – niemieckie, ale tego, co niepojęte, jest przecież znacznie więcej. Cios nożem w plecy został zadany nie tylko Pani Kanclerz: on został zadany tej pierwszej Europie. A od jej być albo nie być zależy sukces lub porażka europejskiej polityki Putina: im głębszy podział (rozpad?) europejskiej wspólnoty, im bardziej pozostaje w kryzysie, tym większy sukces Władimira Władimirowicza, tym szersza akceptacja dla złowieszczej, tragicznej dla Polski, putinowskiej koncepcji nowego, europejskiego ładu. A Polska JK, nie kryjąc wrogości wobec Rosji, robi wiele, żeby ten kryzys pogłębić. W Brukseli „wstaje z kolan”, jest asertywna i utrzymuje – wbrew faktom – że naprawia błędy poprzedników (sankcjonując prawnie to, co przez opinię publiczną było piętnowane), w Budapeszcie montuje antyuchodźczą koalicję i probrytyjskie stanowisko na okoliczność negocjacji „Brexit”, w Londynie udziela wsparcia swemu nowemu eurosceptycznemu „number one” licząc na zawodną wzajemność podczas warszawskiego szczytu NATO.

Polska JK jest dumna: zerwała z polityką serwilizmu, którego dopatrywała się we wspólnocie drogi i celu politycznego. Wybrała politykę, w której pobrzmiewa bardziej lub mniej skrywana wrogość: „niemiecki urzędas” – w publicznej wypowiedzi polskiego ministra stanu, wypominanie niemieckich win z czasu wojny – w liście innego ministra do europejskiego dyplomaty, „nie pozwolimy się pouczać” – w liście polskiej premier do legendy amerykańskiego parlamentaryzmu, senatora McCaina. Wytracamy przyjaciół, wytracamy wiarygodność – wartość nie do przecenienia, na którą pracuje się latami. Zachodnia dyplomacja zachowuje się spokojnie: nie domaga się przeprosin ani za obraźliwe karykatury, ani za często obelżywe słowa, jakie padają w rozmowach z rządowymi politykami w polskich mediach. Zbywa milczeniem nadęte frazy w wypowiedziach i listach. Rada Europy będzie nad polskim problemem debatować, Komisja Europejska – w oparciu o podpisane wspólnotowe traktaty, nie zważając na krzyki, że są to sprawy wewnętrzne (była to standardowa reakcja władz komunistycznych) i że my, suwerenni, nie pozwolimy sobie niczego narzucać – będzie badała i oceniała przestrzeganie w Polsce standardów państwa prawa. Myślę, że nie zawiesi nas w unijnym członkostwie, nawet nie odbierze formalnego głosu w unijnych gremiach. Tyle tylko, że nie będzie nas słuchać. I zamknie przed nami drzwi tych gabinetów, w których toczą się kuluarowe rozmowy przesądzające o unijnej polityce, o unijnych finansach i o najważniejszych unijnych decyzjach. Zbraknie naszego ważnego i – wbrew pozorom – liczącego się dotychczas głosu jako adwokata sprawy ukraińskiej, naszych kuluarowych zabiegów o przedłużenie sankcji wobec Rosji i o wzmocnienie wschodniej flanki NATO – decydować będą o tym wyłącznie globalne interesy amerykańskie. Znikną jakiekolwiek moralne zobowiązania wobec Polski pysznej, samolubnej, eurosceptycznej. Bo Polska JK straciła cnotę, przestała być partnerem godnym zaufania, budzącym sympatię. Mnie pozostał piekący wstyd i to wiszące w powietrzu pytanie: czy wciąż mamy prawo uważać się za pełnoprawnego Europejczyka?

I co dalej?

Tego właśnie nie wiem. Poza tym, że wciąż marzy mi się Polska z republikańską prawicą stojącą na straży polskiej tradycji i spuścizny kulturowej, ze społecznie uwrażliwioną lewicą dbającą o prawa mniejszości, obywatelskie wolności i prawa człowieka, a po środku – z liberałami zabiegającymi o uczciwe przestrzeganie praw rynku i zrównoważony rozwój. Taka Polska, która jest – jak zapisano w Art. 1 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej – dobrem wspólnym wszystkich obywateli: po równo, bez względu na opcję polityczną czy światopoglądową, bez względu na to, skąd wywodzą uniwersalne wartości dobra i piękna. I poza przypomnieniem truizmu, iż nie było w historii takiego imperium, takiego carstwa czy takiej dyktatury narzucającej jedynie słuszne postrzeganie świata, która by nie padła. I tak trzymajmy!

*Tekst powstał w lutym 2016 roku.

Stowarzyszenie Europejska Demokracja – Nadzieja i Otwartość stara się nie ingerować w przekazywane do publikacji materiały. Nie dokonujemy ich skrótów. Zastrzegamy sobie jedynie prawo do redakcji, korekty, dodania tytułu, śródtytułów i podkreśleń. Prosimy uprzejmie autorów przekazywanych nam materiałów o dbałość o język i formę.

Nie zamieszczamy na naszej stronie materiałów niezgodnych z linią programową Stowarzyszenia określoną w jego Statucie. Nie publikujemy treści, w których stosowany jest język wykluczenia i mowa nienawiści, bez względu na to kogo one dotyczą. Nie publikujemy także materiałów, których celem jest szerzenie ksenofobii, homofonii, rasizmu albo propagowanie nacjonalizmu lub faszyzmu, w każdej ich formie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *