Kaczyński z Żoliborza – prezes wszystkich prezesów. Absurd w dwóch aktach

Akt pierwszy. Ci, którzy myśleli, że granice polskiego politycznego absurdu zostały już dawno przekroczone mogą się czuć rozczarowani. Oto wicepremier ds. bezpieczeństwa odchodzi z rządu. Odchodzi w obliczu wojny w Ukrainie i związanych z nią zagrożeń. Odchodzi na swoich, jak zawsze chorych w ocenie demokracji zasadach. Sam o tym informuje i sam namaszcza swojego dynastycznego następcę, politycznego syna – Błaszczaka.

Akt drugi. Kaczyński, ów przereklamowany demiurg polskiej polityki zrzeka się stanowiska wicepremiera, podczas gdy de facto powinien być premierem, gdyż… musi zając się własną partią. Partią, nie państwem. Kiedy rośnie inflacja, bieda i obszary wykluczenia społecznego – najważniejsza jest dla niego nadchodząca kampania wyborcza. Oto cały on. Nie jest wielki, a w konfrontacji z wyzwaniami obecnej sytuacji politycznej i gospodarczej wręcz skarlały. Nie to jednak dla oceny jego partii władzy, a właściwie partii biznesowych i rodzinnych interesów jest najbardziej żenujące. Otóż ów potencjalnie emerytowany „zbawca narodu” (suwerena) wraca do działalności partyjnej, żeby… dodać jej energii i animuszu. Jak słaba i obrosła tłuszczem synekur musi być to partia, żeby jej sukces wyborczy mógł jedynie zagwarantować „przenoszony” 73-letni emeryt z Żoliborza. A może nie? A może to kolejna wina, a nawet efekt Tuska?