MÓJ MARZEC 1968

Mija 50 lat od wydarzeń marcowych, kiedy to 8 i 9 marca władze brutalnie rozpędziły pochód i wiec studentów warszawskiej Politechniki i Uniwersytetu. Dla mnie, rozpoczęła się wtedy moja działalności w obronie demokratycznych wartości. Dzisiaj, w świetle tego, co dzieje się wokół nas, moje refleksje związane z tą rocznicą są raczej smutne. Znowu odradza się w naszej ojczyźnie nacjonalizm. Ksenofobia i antysemityzm są na porządku dziennym, a tak ciężko wywalczone demokratyczne zdobycze są z dnia na dzień ograniczane. Pomimo zmiany ustroju, można mieć wrażenie, że powracają dzisiaj pewne symptomy tego, co się działo przed półwieczem.

Bunt przeciw represyjnym działaniom władz oraz patriotyzm ówczesnej młodzieży

Wydarzenia marcowe w Polsce opisywane są najczęściej na tle walk frakcyjnych wewnątrz PZPR, czyli próby przejęcia władzy przez tzw. „partyzantów” skupionych wokół gen. Mieczysława Moczara [1] oraz rozpętanej pod wpływem tej grupy przez Władysława Gomułkę nagonki antyżydowskiej, która ogarnęła całą Polskę. Dla mnie, wtedy uczennicy klasy maturalnej w XXVI LO w Aninie oraz dla moich koleżanek i kolegów nie były istotne zakulisowe walki wewnątrz rządzącej partii komunistycznej. W okresie samego marca nie były początkowo najważniejsze antyżydowskie insynuacje władz. Antysemityzm był podsycany przez kręgi „moczarowców” od pewnego czasu, lecz przybrał postać nagonki już po stłumieniu strajków studenckich. Dla nas, młodych ludzi, zarówno uczniów, jak i studentów, istotna była walka w obronie polskiej kultury, czego symbolem były wówczas „Dziady”, Jednakże była to także walka w obronie naszych młodzieńczych ideałów wolności, a także represjonowanych koleżanek i kolegów.

encyklopediateatru.pl

Byliśmy nastawieni rewolucyjnie, wręcz bojowo a wśród wielu z nas, gdzieś tam w środku, tkwiły przekazane przez rodziców i znajomych echa opowieści z historii naszej ojczyzny. To z przyczyny tych ostatnich istniał związek pomiędzy naszym: „Nie!”, a tymi poprzednimi zrywami przeciw narzuconej nam władzy. Nie od rzeczy, obrona wystawionego w Teatrze Narodowym spektaklu „Dziady” w reżyserii Kazimierza Dejmka stanowiła preludium do wydarzeń marcowych. Mickiewiczowskie postacie rosyjskich ciemiężców zaczęły nam się kojarzyć z ówczesną rzeczywistością władz „towarzyszy radzieckich”, zaś chóry polskich popleczników i klakierów otoczenia Nowosilcowa z podobnymi ludźmi z kręgów „polskich towarzyszy”. W. Gomułka potępiając w dniu 19 marca 1968 r. w Sali Kongresowej antyradzieckie aluzje zawarte w spektaklach „Dziadów”, tylko wzmocnił nasze patriotyczne nastawienie.

newsweek.pl

Nasze ówczesne zachowania było również inspirowane wydarzeniami zza południowej granicy. „Marzec” nastąpił w okresie tzw. „praskiej wiosny” – reformatorskich zmian w Czechosłowacji. U naszego południowego sąsiada zaczęły powstawać zręby społeczeństwa obywatelskiego. Do owej „wiosny” doprowadziła szeroka fala krytyki władz po brutalnym stłumieniu praskich demonstracji studenckich 31 października 1967 r. Zaczęło się więc od studentów i istniała nadzieja na podobny przebieg zmian w Polsce.

Jednak zdarzenia na południu odbywały się za granicą, a ruch graniczny był wówczas dla wybranych. Komunistyczne władze dokładnie kontrolowały media. Również wydarzenia studenckie w Polsce pokazywały w krzywym zwierciadle swojej propagandy, a o represjach milczały. Skąd więc młody człowiek czerpał wiadomości o rzeczywistych wydarzeniach? Wieczorami i nocą w dużej części polskich domów usiłowano wysłuchać wiadomości nadawanych przez rozgłośnie Radia Wolna Europa lub Głosu Ameryki. Słowo „usiłowano” jest tu istotne, gdyż były one stale zagłuszane. Niemniej, z reguły nadawaną treść można było zrozumieć wśród ciągłej kakofonii pisków.

Wpływ wydarzeń 8 i 9 marca 1968 r.O tym, jaki rzeczywisty przebieg miał wiec na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego w dniu 8 marca uświadomiła nas nie ta oficjalna propagandówka w dzienniku telewizyjnym, ale wiadomości zdobyte od uczestników – osób studiujących na UW oraz, dla większości, wiadomości usłyszane w polskojęzycznych zachodnich stacjach radiowych. 9 marca (w sobotę), już nie tylko studenci, lecz także uczniowie wyższych klas szkół średnich uczestniczyli w zdarzeniach na ulicach Warszawy.

Osobiście pamiętam rozpędzanie z użyciem gazów łzawiących pochodu studentów Politechniki Warszawskiej na ul. Polnej oraz atak milicji na gmach Wydziału Elektroniki PW. Chyba po sobotnich, czy niedzielnych dyskusjach rodzinnych lub w gronie znajomych lub/i o wysłuchaniu powtarzających się przez cały dzień relacji Wolnej Europy, większość z nas – warszawskich licealistów – doskonale była obeznana z przebiegiem dotychczasowych wydarzeń. Zasłyszane wiadomości, a u niektórych osobiste doznania brutalnego rozpędzania demonstracji (bicie przez ORMO i tzw. „aktyw robotniczy”, użycie gazów łzawiących), aresztowania, co więcej atmosfera obecna w wielu domach p 8 i 9 marca ponownej walki z „czerwoną władzą”, zrobiły swoje. Zwłaszcza u osób na granicy dorosłości – uczniów klas maturalnych.

Duża część z nas była tak podekscytowana przebiegiem wydarzeń, a jednocześnie oburzona na władze rozprawiające się nie tylko z naszymi kolegami, lecz również z polską kulturą i historią, że w poniedziałek rano (11 marca) byliśmy gotowi do wyrażenia sprzeciwu. Do jego przemiany w bunt potrzeba było już tylko pomysłu i przywódców.

Zdarzenia 11 marca w Liceum nr XXVI

Już od wczesnych godzin w szkole, większość z nas zorientowała się, że napięta atmosfera i chęć wyrażenia sprzeciwu są powszechne. Zaczęliśmy śpiewać. Nasza grupa powiększała się do liczby około 20 osób. Na klatce schodowej prowadzącej na inne piętra oraz w drugiej części korytarza ustawiły się, jak pamiętam – samorzutnie, „czujki”. Miały one nas ostrzec przed zbliżającymi się nauczycielami, ale przede wszystkim przed dyrektorem Wacławem Krauze i jego najbliższymi współpracownikami.

commons.wikimedia.org

Pretekst do eskalacji wystąpienia dały władze liceum. Jeszcze przed południem ogłoszono we wszystkich klasach, że decyzją dyrekcji szkoły, wszyscy jej uczniowie zostaną w niej zatrzymani. Będą mogli ją opuścić na wyraźne zezwolenie. To musiało wzmocnić nasz sprzeciw. W klasach zawrzało. Dla tych, którzy już przedtem demonstrowali była to szansa do zaangażowania większej liczby uczniów.

Pomysł był mój, ale pomógł mi w jego realizacji kolega z ławki – Marek Jaczyński (po 1989 r. burmistrz Józefowa). Zaapelowaliśmy, żeby po wyjściu z klas na przerwę w dużej grupie usiąść na korytarzu, śpiewać i wznosić okrzyki. Okrzyki na rzecz uwolnienia nas ze szkoły miały mieszać się popierającymi warszawskich studentów. Liczyliśmy, że kolejni uczniowie do nas dołączą. Miało to jeszcze jedną zaletę – siedzący tłum nie wskazywał na przywódców. Byliśmy przecież przed maturą i liczyliśmy się z niebezpieczeństwem represji.

Wyszliśmy grupą z klasy i usiedliśmy na korytarzu. Zachęcanie innych nie było trudne, gdyż w wielu klasach lekcje się nie odbywały. Przyłączali się kolejny uczniowie. Śpiewaliśmy i wznosiliśmy okrzyki: „Wolność”, „Uwolnić aresztowanych”, „Jesteśmy ze studentami”, „Precz z cenzurą” – to tylko te, które dzisiaj pamiętam. Na korytarzu usiedli chyba wszyscy uczniowie, którzy byli obecni w szkole. Nawet przeciwni, czy wręcz wrogo nastawieni do naszego pomysłu, siedzieli razem z nami. Nauczyciele nie mogli zapanować nad tłumem. Głosy niektórych, żądające rozejścia się do klas, zostały szybko zagłuszone przez okrzyki i śpiewy. Myślę, że duża część nauczycieli sprzyjała nam, ale głównie obawiała się możliwych wobec nas represji.

Próbował nas przekrzykiwać dyrektor Krauze. Żądał kategorycznie rozejścia się do klas. Gdy to nie poskutkowało, nazwał nasze zbiorowisko buntem i groził wyciągnięciem surowych konsekwencji. Ten obraz zdenerwowanego, czerwonego na twarzy dyrektora, który raz po raz żąda i grozi, a w rezultacie miota się nie będąc w stanie poradzić sobie z sytuacją, pamiętam do dziś.

Dyrektor odszedł zostawiając nas samych z niektórymi tylko, stojącymi w końcach korytarza nauczycielami. Śpiewaliśmy i skandowaliśmy jeszcze głośniej, gdyż było to nasze małe zwycięstwo nad symbolem komunistycznej władzy. Nie pamiętam jak długo okupowaliśmy szkolny korytarz. Może dwie godziny. Nie to jednak było wtedy najważniejsze. Po pewnym czasie ogłoszono nam, że rozporządzenie władz szkoły zostało odwołane i możemy się udać do domów. To nie był jednak koniec. Poszczególne grupy zaczęły się umawiać na spotkania na pobliskich stacjach kolejki podmiejskiej – w Aninie i Wawrze. Mieliśmy w planach dalsze wsparcie demonstrujących studentów.

Wieczór 11 marca na ulicach Warszawy

Wraz z grupą kilku kolegów ze szkoły wysiedliśmy na stacji Powiśle. Al. Jerozolimskimi można było przejść, lecz Dom Partii[2] na rogu ul. Nowy Świat i Al. Jerozolimskich był otoczony kordonem milicji. Tłum, w większości młodych ludzi, od strony obu ulic napierał na milicję wznosząc hasła. Milicja ruszała do ataku i tłum się cofał. Pałki, armatki wodne, gaz łzawiący broniły gmachu – rzeczywistego ośrodka władzy w Polsce. Cały Nowy Świat był pełen ludzi. Gdzieniegdzie stały duże grupy milicji uzbrojone w pałki. Doszłam do Krakowskiego Przedmieścia gubiąc po drodze większość kolegów. Tu między pomnikiem Mikołaja Kopernika a bramą Uniwersytetu tłum był tak gęsty, że trudno był przejść.

nowahistoria.interia.pl

Nagle wzmogły się krzyki. Wystrzelone zostały granaty z gazem łzawiącym. Milicja zaczęła nacierać na tłum od strony pomnika M. Kopernika. Niektórzy z demonstrantów zaczęli rzucać w stronę milicji brukiem a z okolicznych domów (prawdopodobnie z dachów) rzucano w jej kierunku jakieś przedmioty. Z wysokości bramy uniwersytetu widziałam na stopniach i podeście kościoła św. Krzyża bitych pałkami ludzi. Tłum demonstrantów skandując cofał się. Przed samym zmrokiem zostaliśmy zepchnięci wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia za ulicę Karową. Znalazłam się w rozszerzeniu ulicy, przy kościele pokarmelickim, obok obecnego pałacu prezydenckiego. Nagle z drugiej strony ulicy, pomimo hałasu, słychać było dźwięk tłuczonego szkła, wystrzały gazów łzawiących i wzmożone krzyki. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałam się, że to był atak milicji na chroniących się demonstrantów w budynku kina „Kultura”. W czasie walk wnętrza budynku zostały zdemolowane, a ci, którzy się tam schronili, w większości zostali aresztowani. Milicja była brutalna, lecz i demonstracja przestała być pokojowa. Na Krakowskim Przedmieściu i bocznych ulicach zaczęły powstawać prowizoryczne barykady, a na atakujących milicjantów sypały się kamienie wyrwane z bruku.

nowahistoria.interia.pl

Był już półmrok, gdy milicja uderzyła na nas z boku, z głównej jezdni Krakowskiego Przedmieścia, a równocześnie z drzew okalających pomnik A. Mickiewicza zaczęły się sypać granaty z gazem łzawiącym. Sypały się gęsto, prawie pod nasze nogi. Wraz z dużą liczbą osób zostałam odcięta od głównej grupy demonstrantów w narożniku za obecnym skwerem, pomiędzy budynkiem seminarium duchownego a akademikiem Szkoły Muzycznej – „Dziekanka”. Studenci z akademika krzyczeli do nas z okien, zrzucali jakieś sznury, a może zrolowane prześcieradła, chcieli nam pomóc wciągając do środka, lecz gaz łzawiący rzucany był także pod ich okna.

Wiedziałam, że nas tu zaraz dostaną. Jednocześnie zaczęliśmy się dusić mieć trudności z widzeniem i opanowaniem pieczenia oczu. Naraz sobie przypomniałam: „Niedaleko jest ul. Bednarska!”. To był ratunek. Tylko trzeba był przebiec koło drzew, z których rzucane są granaty łzawiące. Obok mnie stała młoda dziewczyna. Chwyciłam ją za rękę i krzyknęłam: „Biegnij!”. Opierała się. Bała się skoczyć w gaz, a do tego była już półprzytomna. Pociągnęłam ją siłą. Zaczęłyśmy biec. Za mną ruszyło też kilka innych osób. Pamiętam „dym” granatów gazowych rzucanych pod nasze nogi. Zatrzymaliśmy się aż na ul. Bednarskiej. Było nas 6 lub 7 osób. Tyle się uratowało z tego kotła. Resztę zatrzymała milicja.

Po ochłonięciu, na pełnej ludzi, lecz stosunkowo spokojnej ul. Bednarskiej, ujrzeliśmy inny widok. Z dołu, od strony Wisły szła kilkuosobowa, ubrana po cywilnemu grupa młodych osób z drewnianymi pałkami. Rozbijali szyby witryn sklepów i część przedmiotów leżących tuż za szybą. Nie widziałam, żeby rabowali. To już zostawiali innym. Była to prawdopodobnie bojówka milicyjnych służb mająca swoim zachowaniem wzmacniać pewien cel propagandowy – demonstranci mieli zostać opisani, jako: „w większości grupy chuliganów”

Moje pokłosie wydarzeń marcowych

„Marzec” w moim domu rodzinnym trwał do zakończenia strajku okupacyjnego studentów Politechniki Warszawskiej. Studentką i uczestniczką strajku była wówczas moja siostra. Strajk okupacyjny trwał dwie doby (21-23 marca). Pamiętam, jak mieszkańcy Warszawy dostarczali zamkniętym wewnątrz studentom potrzebne im rzeczy i żywność. Pamiętam tysiące ludzi tłoczących się wzdłuż ul. Stanisława Noakowskiego i podających przez płot paczki. Cukiernie i sklepiki przy tej ulicy, naprzeciw Politechniki, osiągnęły chyba wówczas rekordowe obroty. Pamiętam, jak sama kupiłam za swoje pieniądze paczkę pączków (dostawałam wówczas w liceum stypendium), napisałam na kartce krótkie pozdrowienia dla mojej siostry i podałam przez płot dyżurującemu z drugiej strony studentowi ze służby strajkowej. Po przeciwnej stronie ulicy gmachy PW z wywieszonymi w oknach transparentami. Ten strajk był zresztą jednym z ostatnich akordów zorganizowanego oporu studentów.

Najważniejszym dla mnie, osobistym doświadczeniem na przyszłość, było to, że pomimo poszukiwań przywódców wydarzeń w anińskim liceum, nikogo nie znaleziono. Przecież byli świadkowie – koleżanki oraz koledzy z mojej klasy. Przecież nie wszyscy oni sprzyjali naszej akcji. Te wydarzenia zaważyły znacznie na całym moim późniejszym, opozycyjnym życiu. Wierzyłam i wierzę, że chociaż duża część społeczeństwa przyjmowała zachowanie ugodowe w stosunku do przedstawicieli rządzącej partii komunistycznej, nie skutkowało to powszechnym donosicielstwem.

fzp.net.pl

Dwa miesiące po strajku zdawałam w Aninie maturę, a już na początku lipca 1968 roku zostałam, po zdaniu egzaminów, studentką Wydziału Fizyki UW. Studiowałam na wydziale, który był znany ze swego sceptycznego nastawienia do władz komunistycznych. Niektórzy z jego profesorów nie kryli nawet na wykładach swoich patriotycznych poglądów. Nasz Wydział wychował wielu spośród późniejszych opozycjonistów. Jednak nawet kadra takiego wydziału nie mogła zapobiec skutkom rozpętanej przez władze po „marcu” antysemickiej nagonki. Po powrocie z wakacji na II rok studiów stwierdziliśmy, że brak jest wśród nas wielu, których poznaliśmy na I roku. Ze względu na swoje pochodzenie, ich rodziny i oni zostali zmuszeni do opuszczenia kraju. Wyjeżdżali z paszportem w jedną stronę z Dworca Gdańskiego, tak jak to widać na zdjęciu.

[1] Mieczysław Moczar, właściwie Mikołaj Demkow, ur. w 1913 roku w Łodzi, zmarł w 1986 roku w Warszawie. W czasie okupacji w AL. Po wojnie działacz społeczny i polityczny. Walczył o pozycję I Sekretarza PZPR, w czym wspierała go tzw. frakcja „partyzantów”. Działania te okazały się nieskuteczne. W czasie zmiany na tym stanowisku w 1970 roku, nie uzyskał poparcia Moskwy i I Sekretarzem został Edward Gierek. Od tego czasu rozpoczął się powolny proces politycznej marginalizacji Moczara.

[2] Dawna siedziba Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej, a dzisiaj Centrum Bankowo Finansowe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *