PAMIĘCI BOHATERÓW GETTA, OBYWATELI RZECZYPOSPOLITEJ

Od redakcji

Od rocznicy powstania w Warszawskim Getcie mijają już trzy tygodnie. Jednakże w obliczu narastającej w naszym kraju fali nacjonalizmu i nienawiści rasowej, ale także nienawiści do inności, ważny jest każdy głos. Szczególnie głos mądry, przesycony refleksją. Głos płynący z serca i nawołujący do prawdy.

Dzisiaj, kiedy przez ulice naszych miast, tak doświadczonych w czasie drugiej wojny światowej przez niemiecki nazizm, maszerują zwolennicy tej ideologii, ochraniani przez policję, trzeba przypominać te złe, nieludzkie czasy. Dzisiaj, kiedy władza represjonuje przeciwników neofaszyzmu i neonazizmu, a pobłaża i tłumaczy działania skrajnych nacjonalistów, musimy reagować. Musimy także reagować na kłamstwa o naszej historii. Kłamstwa, które są fundamentem uprawianej przez obecne władze – „historii politycznej”. Taką właśnie reakcję stanowi zamieszczony materiał.

PAMIĘCI BOHATERÓW GETTA, OBYWATELI RZECZYPOSPOLITEJ [1]

Wydaje się, że o niedawnej Rocznicy napisane zostało już wszystko, a ja mam potrzebę skreślenia kilku refleksji bardzo osobistych.

To nie było tak, jak bywa rokrocznie. Wielki plac przed Pomnikiem Bohaterów Getta szczelnie obarierkowany. Z ust przedstawicieli państwa i rządu padają Wielkie Słowa, choć takie jak zawsze, można je było precyzyjnie przewidzieć, tym razem może na nieco wyższym „C”, bo intensywnie trzeba odrabiać straty wizerunkowe, jakie spowodowało odsłonięcie na mgnienie oka prawdziwej twarzy. Gala. Wielki telewizyjny spektakl poprzedzony wymuszonymi decyzją rządu syrenami.

wszystkie zdjęcia wykonała Renata Ben-Dor. Pochodzą ze strony facebookowej Autora.

Ci, którzy z odruchu serca przyszli oddać hołd Bohaterom spotkali się – jak wiadomo – nieco wcześniej, nieopodal, przy tablicy upamiętniającej Szmula Zygielbojma: spora grupa zwykłych, wrażliwych ludzi, ale też wiele znanych twarzy. Głosu nie zabierali: głos oddali potomkom tych, którzy przekazują pamięć o swoich najbliższych, ofiarach Zagłady. Z jednym wyjątkiem: młodzieżowy chór dzieciaków z praskiego liceum im. Jacka Kuronia wykonywał rewolucyjne pieśni Bundu – w języku jidysz – z tamtych, strasznych czasów. W oczach Żydów – w większości ludzi wiekowych – widziałem autentyczne łzy wzruszenia. I jeszcze wiersz Władysława Broniewskiego „Non omnis moriar”. I jeszcze ostatnie, cudem zachowane listy, ostatnie – przekazywane z pokolenia na pokolenie – słowa ofiar, odczytywane na Umschlagplatz przez najmłodsze pokolenie Żydów, którzy wciąż – mimo wszystko – ze swoją Polską nie chcą się rozstać.

Później wspólne szukanie miejsca na posadzenie drzewka przy małym skwerku, u wylotu Zamenhoffa. To ma być szczególne drzewko wyrosłe z nasionka znalezionego w miejscu, gdzie rosło potężne drzewo, mirabelka, gdzieś tu nieopodal: drzewo – świadek historii, drzewo – symbol przetrwania, bo przetrwało straszny czas Warszawskiego Getta, przetrwało powstańcze walki, przetrwało systematyczne burzenie samego serca miasta tam, gdzie one trwały, przetrwało gigantyczne pożary wzniecane po to, żeby w miejscu żydowskiego zrywu w obronie człowieczeństwa pozostał tylko kamień na kamieniu. Przetrwało do roku 2016. Zostało bezmyślnie ścięte przez dewelopera, który skwapliwie wykorzystał funkcjonujące przez jakiś czas „lex Szyszko”. Ze szlachetnej inicjatywy młodych warszawskich Żydów to nasionko daje nadzieję, że historyczna mirabelka odrodzi się – wbrew głupocie, bezduszności, podłemu chciwstwu – i pozostanie symbolem. Pamięci. Tu również zaśpiewał młodzieżowy chór z Jackowego liceum. Śpiewali z przejęciem słowa „Przysięgi”: „ …Zi flatert fun tsorn, fun blut iż zi royt! A shvue, a shvue, af lebn un toyt…” (…”Trzepocze już gniewnie czerwony od krwi! Przysięga, przysięga, po kres naszych dni…”).

A późnym popołudniem spotkanie na Placu Grzybowskim: to z inicjatywy Fundacji Shalom”. To spotkanie wokół posadzonego tego dnia Drzewa Łez – wierzby płaczącej, która symbolizuje najstraszniejszy ludzki dramat, jaki można sobie wyobrazić – oddanie przez żydowską matkę własnego maleńkiego dziecka, rozstanie z nim na zawsze, by miało – wobec nieuchronnej Zagłady – szanse na przeżycie. Ale Drzewo Łez poświęcone jest nie tylko przeżywającym ten dramat Matkom Żydowskim: również bohaterskim Matkom Polskim, które z narażeniem życia dawały tym maleństwom szanse przetrwania. Na Placu Grzybowskim był rabin, biskup, inicjatorka tego wydarzenia, ale najbardziej wzruszająca była obecność tych kilku osób – po dramacie rozstania przed 75. laty przerzuconych na stronę aryjską dzieci, dzisiaj starców (moich rówieśników – nieco tylko młodszych), wciąż – przez całe długie życie – mierzących się ze straszną przeszłością. Mierzyli się z nią, bardzo krótko zabierając głos, kiedy zapraszani byli do mikrofonu. Przemawiał też i rabin, i biskup. I trudno mi było zapanować nad łzą, kiedy rabin Schudrich wspominał o liście zrozpaczonej żydowskiej matki rozstającej się ze swoim dzieckiem do matki polskiej, która to dziecko bohatersko przyjmowała, a brzmiało to mniej więcej tak: jeślibym cudem przeżyła, zgłoszę się do Ciebie po mojego Icka, i ty mi go oddasz, jeśli zginę – włącz Jacka w pełni do swojej rodziny, ochrzcij go i wychowuj na prawego człowieka. Także wtedy, kiedy głos zabrała Gołda Tencer, twórczyni Fundacji Shalom, wieloletnia dyrektor Teatru Żydowskiego, pomysłodawczyni Drzewa Łez i inicjatorka tej uroczystości; kiedy wzruszająco opisywała dramat żydowskich matek, cytując przy tym żydowską kołysankę śpiewaną maleństwom, o kózce sprzedającej migdały i rodzynki, i polską kołysankę o iskierce z popielnika. I wtedy, kiedy przemawiała – jakże krótko, bez jednego zbędnego słowa – przedstawicielka Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. I wszędzie żonkile, żonkile, żonkile – pęki żonkili.

Wydarzeń tego dnia było jeszcze wiele: nasadzenie kolejnego drzewa pamięci w Ogrodzie Saskim przez Prezydent m.st. Warszawy, znakomity koncert przed Muzeum Polin „Łączy nas pamięć”, późnym wieczorem – projekcja Wielkiej Synagogi na Tłomackie 7 (wysadzona w powietrze osobiście i z nieukrywaną satysfakcją przez SS Gruppenfuhrera Jurgena Stroopa po upadku Powstania, w maju 1943). Na wszystkich chciało się być, a sił mi już zbrakło. A po powrocie do domu włączyłem komputer, żeby przejrzeć liczne tego dnia relacje z wydarzeń. I trafiłem na spot wyemitowany – w języku angielskim – przez Narodową Fundację Wolności. I na doznane tego dnia wzruszenia nałożyła się złość i gniew – bo to nie było tak, bo było to zupełnie inaczej.

Tytuł spotu brzmi „Operation Ghetto”, główny motyw przekazu – “Poles and Jews fight arm in arm”. Ani słowa o tym, że tam walczyli polscy obywatele, często od pokoleń – do niedawna sąsiedzi, przyjaciele; obywatele wspólnej Rzeczypospolitej, współtwórcy polskiej kultury i polskiej gospodarki, ale też zwykli ludzie, z którymi do wczoraj dzieliliśmy naszą codzienność. Ani słowa o Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB), która organizowała Powstanie, ani o współdziałającym Żydowskim Związku Wojskowym, ani słowa o historycznych przywódcach – Anielewiczu, Edelmanie, o komunizującym Lewartowskim już nie mówiąc. Są za to nazwiska dwóch żołnierzy AK i udzielana pomoc – wyliczone jednym tchem rodzaje broni, detonatory, pożywienie, leki. To brzmi! Półprawdy gorsze są od kłamstw, bo stwarzają pozory wiarygodności, a prawda jest jedna: bohaterska Armia Krajowa, niezwykły fenomen Polskiego Państwa Podziemnego, w Powstaniu w Getcie udziału nie brała, bo strategicznie nie było to do pomyślenia. Zorganizowała trzy przerzuty broni – pierwsze dwa to kilkadziesiąt pistoletów, karabinów i trochę amunicji, w trzecim były trzy karabiny maszynowe, kilkadziesiąt granatów i detonatory. Bo tylko na to było ją stać – niedobór broni rok później, w Powstaniu Warszawskim, był porażający. Planowany wyłom w murze tuż po upadku Powstania nie powiódł się. A wspólna walka zaistniała dopiero rok później, kiedy do Powstania Warszawskiego dołączyła niewielka grupa bojowników ŻOB, którzy cudem przeżyli piekło i zdecydowali się dalej walczyć w imię tego, co łączy.

W jakich więc pojęciach mieści się ten spot, mówiący o wspólnej walce, ignorujący reakcje na to Powstanie po aryjskiej stronie muru – od głębokiego współczucia i bezsilnego żalu po obojętność Warszawiaków, którym nieco tylko przeszkadzał dym, kiedy bawili się na karuzeli przy Placu Krasińskich: kłamstwo, fałsz, przeinaczanie historii? Wszystkiego tego jest tu po trochu, ale to za mało: to klasyczne zjawisko definiowane przez sprzyjających władzy historyków, jako „polski punkt widzenia”. Ofiara, bezmiar ludzkich cierpień, jest gdzieś tylko w tle, ważne jest to, co „my” – nasza ofiarność, nasze bohaterstwo, nasza nieskazitelność. Jak temu, bardziej jeszcze jednoznacznie, na imię? Mam na to odpowiedź: toksyczny, zatruwający jadem kłamstw i półprawd, polski nacjonalizm. Ten nieszczęsny spot nie poprawi wizerunku mojego kraju: ten spot go konsekwentnie niszczy. Podobnie, jak dewastacja wielkiego dzieła historyków i muzealników, gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej. Podobnie, jak wstępne przymiarki do przejęcia niepowtarzalnego Muzeum Historii Żydów Polskich po to, żeby wprowadzić w nim „polski punkt widzenia”.

Pozostaje więc tylko powtórzyć raz jeszcze słowa, które padały wielokrotnie w tą okrągłą rocznicę pierwszego w okupowanej Europie ulicznego powstania, heroicznego zrywu polskich obywateli: chwała bohaterom, którzy w czasie strasznym podjęli beznadziejną walkę w obronie elementarnej ludzkiej godności – walkę o przetrwanie człowieczeństwa. I głęboki szacunek dla wszystkich, którzy w odruchu serca tą szlachetną walkę wspierali – bez odrażającego obcinania za to propagandowych kuponów. I już ani słowa więcej.

[1] Tytuł pochodzi od redakcji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *