POLSKI MARZEC – MOJE WSPOMINKI. NACJONALIZM, JEGO POKŁOSIE, OBOJĘTNI…

Od Redakcji.

Zamieszczamy niezwykle poruszającą refleksję Bogusława Stanisławskiego. Ten jakże osobisty, mądry, wysoce humanistyczny tekst nie może pozostawić obojętnym nikogo, kto ma w sobie, choć trochę przyzwoitości, uczciwości i empatii. Przemyślenia Autora przypominają nam, że bez poznania i uznania prawdy, nie jest możliwe rzeczywiste rozliczenie się z własną historią. Bez tego uśpione demony, prędzej czy później budzą się wygłodniałe i żądają dla siebie pokarmu. Wszyscy potrzebujemy tej refleksji. Szczególnie dzisiaj.

POLSKI MARZEC – MOJE WSPOMINKI. NACJONALIZM, JEGO POKŁOSIE, OBOJĘTNI…

Ósmy marca, 50. rocznica Wydarzeń … To dzień symboliczny, kiedy chłopcy z ORMO i „aktyw robotniczy” (zdrowa tkanka narodu) łamali pałki na grzbietach rozchodzących się po wiecu na dziedzińcu UW studentów, bo wszystko zaczęło się już w ’67-mym, po Wojnie Sześciodniowej: długo by opisywać historię. Haniebna, antysemicka hucpa, której ofiarą padło tysiące polskich obywateli, miała więc swoje polityczne podglebie – Syjoniści do Syjonu, ale jej bezpośrednim rezultatem była walka o przywództwo w niepodzielnie rządzącej PZPR. Wpływowy Mieczysław Moczar stojący na czele frakcji „partyzantów” sięgnął po radykalne hasła przedwojennej „Falangi”. Propagandowa, ideologiczna, najohydniejsza z możliwych mieszanka komunizmu z nacjonalizmem zadziałała piorunująco. Godziła przede wszystkim w protest intelektualistów i studentów przeciwko cenzurze, przeciwko narastającej opresyjności, w obronie podstawowych demokratycznych wartości. Wzbudzić powszechną niechęć przeciwko protestującym studentom byłoby trudniej; z chwilą, kiedy na celowniku znalazł się Żyd – prowokator, agent, „piąta kolumna” działająca w imieniu wszystkich, którzy (gdziekolwiek na świecie) Polsce źle życzą – poszło gładko. Po raz kolejny skutecznie zadziałał toksyczny nacjonalizm.

Bo to dwie bliźniacze siostry: jedna bez drugiej nie miałyby racji bytu. Antysemityzm niepodczepiony pod nacjonalizm niczym by się nie tłumaczył. Nacjonalizm bez pożywki, jaką stanowi antysemityzm i wszelkie inne „anty” – w przypadku Polski antyislamizm, antyniemieckość, …rosyjskość, …ukraińskość, …europejskość, …uchodźczość – byłby pusty, ideologicznie nieskuteczny: bez wykreowanego wroga po prostu trudno go sobie wyobrazić. Jeśli wroga na horyzoncie brak – usypia, przymiera; kiedy wróg się pojawia – odżywa ze zdwojoną siłą.

barykada161.wordpress.com

No i odżył – i o to przecież chodziło! Architekci „dobrej zmiany”, „demokratycznego państwa narodowego” (takie określenie już się w politycznej narracji pojawia), mało wrażliwi na świat zewnętrzny, narcystycznie zapatrzeni w „nieskazitelny naród”, nie przewidzieli co prawda – od dawna pracując nad IPN-owską nowelą – tak rozległych reperkusji międzynarodowych, ale – nie mam wątpliwości – robili to świadomie. Przygotowywali kolejny prezent dla tłuszczy, która – po otrzymaniu porcji chleba – oczekuje na igrzyska. Faszyzująca, ONR-owska „Falanga” otrzymała kolejną porcję nacjonalistycznej pożywki, za którą przy urnach wyborczych sowicie się zrewanżuje, przysypiający „życzliwie obojętni” poderwani zostali do działania – dostali kolejne przyzwolenie na robienie wrzawy, na antysemicki hejt w anonimowym Internecie. I poszło lawiną. Na cały świat.

Antysemityzm: w setkach, jak nie tysiącach, medialnych tekstów komentujących IPN-owską nowelę i nakładające się na nią rocznicowe wspomnienia z polskiego haniebnego „Marca”, słowo to powtarza się jak mantra – w różnych, skrajnie sprzecznych narracjach. Czy jest to więc margines obcy myśleniu społecznej masie identyfikującej się z polskością, czy szatański gen podstępnie zaszczepiony w duszę Polaków? Przychodzi mi w tym miejscu na myśl wrzucona w Internet amatorska – niepoparta żadnymi badaniami – analiza sytuacji z lat czterdziestych, której synonimem stało się Jedwabne, a później – w czasach wczesno powojennych – pogrom kielecki. Ów „amator” widzi to tak: „ratujących” było 2%, „mordujących” – 1%, chciwców czyhających na żydowskie mienie – 7%, reszta, 90%, to „obojętni”. Wątpliwe są procenty grup skrajnych, bo pojęcia umykają definicji. Czy bohaterski „ratujący” – to również narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo rodzina, przyjaciele, wspomagający sąsiedzi? Czy „mordujący” – to tylko ten, który dopuszcza się zbrodni, czy również sąsiad podający zapałki do podpalenia stosu? Mnie interesują „obojętni”, ta dominująca większość, masa ludzka, która swoim milczeniem przyzwala na zbrodnię – niewyobrażalne ludzkie cierpienie, a choćby na wykluczenie, stygmatyzację, skazywanie na życie z nieustannym poczuciem zagrożenia. To prawda, są w tej masie odruchy empatii, tu i ówdzie budzi się sumienie, które zło każe nazwać złem. Ale przeważająca jest milcząca aprobata, zgoda na dziejące się zło. Jakie są proporcje? I skąd bierze się to milczące przyzwolenie, bo to jemu tak naprawdę – a nie marginesowi zwyrodnialców – na imię „antysemityzm”: ten „ludowy”, który za dotknięciem jakiejś szatańskiej różdżki rozprzestrzenia się jak ogień trawiący lasy do chwili, kiedy nie napotka jakiejś rzeki – tamy, która go powstrzyma? Wtedy przygasa, usypia do chwili, kiedy złe moce znów go nie rozbudzą.

Sięgam pamięcią głęboko wstecz

Pierwszą lekcję o tym, że antysemityzm jest złem otrzymałem wcześnie, kiedy miałem zaledwie osiem lat. Duże podwórko kamienicy, w której mieszkaliśmy, okalały z trzech stron domy: jedynie „nasz” był pięciopiętrowy, nowoczesny, „inteligencki”, z windą i łazienkami; pozostałe zaniedbane, odrapane, kilka drewnianych. Czy można wymyśleć lepszą zabawę dla dzieciaków w harcerskich mundurkach, z wilczkami na beretach – do lilijki i krzyżów jeszcze nie dorośliśmy – jak pozostawanie w gromadzie silniejszych, dominujących? Bo przeciwnikami byli nasi żydowscy rówieśnicy bawiący się „w klasy” czy budujący zamki w rozbłoconym piasku. Celem zabawy było im to udaremnić. Biegliśmy w ich kierunku, nie rzadko z kamieniem w ręku, a oni pierzchali przed nami, jak stado wróbli. Zabawie przewodził starszy druh – sąsiad z kamienicy – z lilijką na harcerskiej rogatywce, z krzyżem harcerskim w klapie; bardzo maluchom imponował. Były interwencje żydowskich rodziców – mama nie brała ich poważnie; krótka rozmowa na klatce schodowej, później lekkie upomnienie: „nie rób tego więcej”. Pewnego razu na dzwonek do drzwi zareagował wiecznie zapracowany tata – i było inaczej: gość zaproszony został do pokoju, tata uważnie wysłuchał skargi, przeprosił, pożegnał podając rękę. A ja zaraz po tym dostałem w skórę – boleśnie, paskiem wyjętym z moich harcerskich spodenek, na gołą pupę, po raz pierwszy od taty i jedyny. Tak wzburzonego nie widziałem go nigdy. Kiedy już się uspokoił, wziął mnie, jak zwykle, na kolana, przytulił, spojrzał głęboko w oczy i powiedział coś, co pozostaje mi w pamięci, mimo, że minęło już osiem dekad: „Synku, jak mogłeś?! To wstyd! Wstydź się! Ja się też za ciebie bardzo wstydzę”. A później zaskakująca decyzja: „Jutro pójdziemy razem na domowe zakupy”. Domowe zakupy nie były domeną „pana redaktora” – nie miał o nich zielonego pojęcia. Ale poszliśmy. Zaplanowany przez tatę zakup właściwie był jeden, jakieś pieczywo w najbliższej piekarni Żyda Joska – wszyscyśmy go znali. Przed sklepem dwaj dorodni młodzieńcy w „bratniackich” białych rogatywkach trzymający niewielki transparent: „U Żyda nie kupuj!” – stali tak na zmianę, to był już stały element ulicznego pejzażu. Kiedy już wychodziliśmy z pełną torbą, piekarz do swego „do widzenia” nieśmiało dorzucił: „…panowie odważni…”

Niedługo po tym wybuchła wojna. Jej losy rzuciły mnie z mamą do małego miasteczka na skraju Puszczy Kozienickiej: tam się kształtowałem, a właściwie kształtował mnie ten okrutny czas; tam utraciłem dzieciństwo i nieuchronnie – podobnie, jak moi rówieśnicy – wchodziłem w jakąś taką przedwczesną dorosłość. A oto jeden z epizodów tej narzuconej transformacji. Miałem 12 lat, wracałem właśnie z kolegą z „tajnych kompletów”, za pazuchą ukryte zakazane książki. Idziemy główną ulicą miasteczka, trotuarem, był tylko z jednej strony – po środku wybrukowana kamieniami jezdnia, po drugiej stronie piaszczysta droga dla furmanek. Z naprzeciwka idzie tą drogą żydowskie dziecko – chłopak, nasz rówieśnik, może nieco młodszy; w za obszernej marynarce, w cyklistówce, z gwiazdą Dawida na ramieniu: jemu nie wolno iść chodnikiem. Za nim pojawia się jadący na koniu niemiecki oficer, chyba SS-man: kłusuje, idące przed nim dziecko każe mu zwolnić, przejść do stępa. Krzyczy „raus”, dziecko się kuli, ale chyba nie orientuje się w sytuacji, nie schodzi z drogi; może sparaliżowane jest strachem. SS-man sięga po pistolet – strzał, chłopiec pada, kałuża krwi, drgawki, ciało sztywnieje. Wszystko to dzieje się od nas jakby na wyciągnięcie ręki, w odległości może 10. metrów. Trauma, lęk – tu zaraz będą żandarmi, za pazuchą te książki. Przyspieszamy kroku, dom, w którym mieszkam, jest niedaleko, przy tej samej ulicy. Na podwórku mijamy grupę sąsiadów, może też przechodniów – gawiedzi przyciągniętej „wydarzeniem”. Ktoś, kto je też widział, relacjonuje; znana mi pani Ola, właścicielka sklepu z przyborami szkolnymi, dla wtajemniczonych – również małej księgarni, wyrzuca z siebie: „…szkoda dziecka”. Reaguje na to pan Kostek – fryzjer, człowiek w miasteczku znany, bo jedyny w nim balwierz: „…ale, proszę pani, zawsze jednego Żyda mniej.” Wpadamy do mieszkania: wybucham płaczem, beczę jak osesek – mama mnie uspakaja. Przeżywałem równocześnie dwie traumy, nie wiem, która była większa: ten strzał – ot tak, jakby nigdy nic, jakby szarpnięcie drzwiami, które nie chcą mi się otworzyć, i to – na moich oczach – konanie dzieciaka; czy te haniebne słowa pana Kostka. Jakbym słyszał słowa ojca: „…to wstyd, jak mogłeś?” Chciałem biec, rzucić mu to ojcowskie pytanie, ale uległem w końcu stanowczym protestom mamy – miałem tylko 12 lat. Mój protest wyraziłem stanowczą odmową odwiedzania salonu pana Kostka, czego chyba nie odczuł, a czym sprawiłem dodatkowy kłopot mamie, która musiała od czasu do czasu chwycić za nożyczki i sama poskramiać moje gęste kędziory. I tylko jeszcze powiem: konia z rzędem temu, kto przeżył w Polsce okrutną niemiecką okupację i nie natknął się na choćby jednego „pana Kostka”.

Kolejny epizod – rok później, Warszawa, odwiedziny u mojej kochanej babci na Żoliborzu. Pacyfikowane jest właśnie powstanie w warszawskim getcie, wysadzane są i palone kolejne domy. Z żoliborskiego mieszkania doskonale widać unoszące się, niewyobrażalne kłęby dymu. Babcia była uosobieniem ciepła, ale równocześnie spokoju i dystansu do rzeczywistości, nigdy nie ujawniała swoich emocji; rok później, w wieku już zaawansowanym, opiekowała się rannymi powstańcami w piwnicy swojego bloku przy Mickiewicza 27. Tym razem, w czasie moich krótkich odwiedzin była wyjątkowo zasmucona, z trudem zdobywała się na uśmiech, rzadziej mnie przytulała. Często stawała przy oknie i jakby zastygała nie reagując na otoczenie – wpatrywała się w ten dym i jakby ją ten widok paraliżował. Podszedłem kiedyś do niej jak tak stała i …po raz pierwszy ujrzałem babcię płaczącą. Zdawała się bardzo tym skrępowana: przytuliła mnie i powiedziała jakby na usprawiedliwienie: „…tam giną niewinni ludzie, tysiące dobrych ludzi… ty to kiedyś zrozumiesz…” I zrozumiałem. A równocześnie pod murami getta kręciła się karuzela – jakże dramatycznie opisana przez Miłosza w „Campo di Fiori” – pod którą bawiło się setki, jak nie tysiące, „panów Kostków”…

Popłynąłem w tych wspominkach, więc już je kończę, choć była jeszcze jakaś drobna pomoc w dopomaganiu kolejarskiej braci (mama pracowała w kasie kolejowej, gdzie często ją odwiedzałem), kiedy przemycali butelki z wodą do zatrzymujących się czasem na miejscowej stacji pociągów wiozących na śmierć – do Treblinki czy Majdanka – w zaplombowanych wagonach przymierających tam z pragnienia Żydów. Pamiętam, że ci, którzy organizowali te akcje, mniej się lękali łatwych do przekupienia Bahnschutzów, niż sparaliżowanych strachem „kolegów z branży”. O Jedwabnem i innych zbrodniach dokonanych w podlaskich wsiach dowiedziałem się wiele dekad później z książek Grossa, ale pogrom kielecki w budynku przy Planty 7/9 – bestialstwo dającej się jakże łatwo sprowokować, mordującej tłuszczy (a byli to przecież Polacy i nie tylko komuniści) i exodus ponad 200.000 Żydów – polskich obywateli, którzy przeżyli Shoah, a ściślej – społeczny odbiór tych traumatycznych wydarzeń, był już moim – choć wczesnym – traumatycznym doświadczeniem. Przychodzi mi na myśl, że ta antysemicka prowokacja nie przypadkowo miała miejsce w Kielcach, mateczniku Brygady Świętokrzyskiej, nacjonalistycznej formacji niepodporządkowanej Polskiemu Państwu Podziemnemu, z rzadka wchodzącej w zwarcie z jednostkami niemieckimi, za to programowo „czyszczącej” terytorium Rzeczypospolitej z Żydów, Ukraińców i Białorusinów – Żydów przede wszystkim. W historii rzadko kiedy dzieje się coś przypadkiem.

Kampania „antysyjonistyczna”[1]

O antysemityzmie stopniowo przestawało się mówić – politycznie przestawał być potrzebny. Odżył na chwile podczas „odwilży”, kiedy komunistyczni „puławianie” rozprawiali się z komunistycznymi „natolińczykami” i następowała likwidacja stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Nacjonalizm nie pasował do retoryki Władysława Gomułki do chwili, kiedy w rządzącej niepodzielnie partii nie doszło do zażartej walki o przywództwo. Ale, w specyficznej sytuacji, jaka miała miejsce w Polsce, tocząca się w całym „obozie socjalistycznym” „kampania antysyjonistyczna” – z sięgnięciem po skrajnie nacjonalistyczne hasła – wykorzystana była przede wszystkim do rozprawienia się z inteligenckim protestem na rzecz ratowania choćby minimum demokracji. Znów trzeba było uruchomić demony nacjonalizmu, żeby dotrzeć do rzeszy „obojętnych”. „Aktyw robotniczy” (to nie byli zaborcy – na co dzień ciężko pracujący Polacy) pałował studentów pod antysemickimi hasłami, Związek Literatów Polskich łajany był z przywoływaniem po nazwisku wybitnych polskich intelektualistów z żydowskimi korzeniami, masowe wiece poparcia „władzy ludowej” dla jej walki z żydowską „piątą kolumną” gromadziły nie tylko komunistów – również wielu do niedawna obojętnych, którzy ulegali nacjonalistycznej retoryce. A ofiarami tej okrutnej nacjonalistycznej kampanii nienawiści było znów 15.000 Polaków z żydowskimi korzeniami, tych już niemal ostatnich, którzy przetrwali Zagładę i mimo wszystko pragnęli żyć w Polsce – pozbawionych obywatelstwa, wygnanych z kraju z „dokumentem podróży” i „biletem w jedną stronę”. Podczas jej apogeum nie było mnie w kraju, ale jej brutalne skutki dane mi było obserwować również zagranicą. Po powrocie zdążyłem jeszcze pożegnać moich żydowskich przyjaciół: nigdy ich już później nie spotkałem. Myliłby się ten, kto by mówił, że z nastaniem „epoki Gierka” narracja nacjonalistyczna wygasła: trwała jeszcze długo. To na jej fali, szczęśliwie, można było wreszcie bez lęku palić znicze na warszawskich Powązkach na grobach „Rudego”, „Alka” i „Zośki”, a mój kuzyn Wojciech, w latach wojny żołnierz „Kedywu”, zdeklarowany antykomunista, mógł organizować „historyczne rajdy” śladami szlaków bojowych z września 1939 (które sam przemierzał) pod auspicjami moczarowego ZBoWiD-u: takie figle historii!

Fala antysemityzmu znów stopniowo opadała; w epoce strajków, później – walki z „Solidarnością”, przestawał być narzędziem w polityce użytecznym. Nie było go, oczywiście, w narracji Trzeciej Rzeczypospolitej orientującej się od jej zarania na Europę, na otwartość i tolerancję, na pojednanie, na liberalne pojmowanie wolności. Już się wydawało, że nie tylko przycichł, przysechł, ale też, że trwale zniknął z politycznego dyskursu, że dzięki odwróceniu się od nacjonalizmu – z braku pożywki – ten nacjonalistyczny pomiot odszedł w niepamięć raz i na zawsze.

Haniebny powrót haniebnego

Wrócił. Jakby tylnymi drzwiami – zawsze na tej samej fali, na fali toksycznego, jadem zatruwającego przestrzeń publiczną nacjonalizmu. Odradzająca się ideologia narodowa – śmiertelne zagrożenie dla projektu europejskiego – dała o sobie znać w całej Europie. To wciąż ćwiczona dramatyczna powtórka z historii: frustracje spowodowane kryzysem, na co nałożyła się fala migracyjna i uchodźcza. Do Polski wtargnęła nagle, z zaskoczenia, z początkiem dekady, napotykając na słaby tylko odpór ze strony sprawujących wówczas władzę, w powszechnym odbiorze społecznym przyjmowana początkowo z obojętnością. Pierwsze brutalne marsze niepodległości – z pochodniami na wzór nazistowskich parad, z pozostawianymi po sobie wrakami spalonych samochodów – krytykowane były z przymrużeniem oka w imię jakiejś politycznej poprawności czy fałszywie pojmowanej tolerancji. Równocześnie zyskiwały jednoznaczne poparcie ze strony coraz bardziej antysystemowej opozycji, już wówczas budującej „mit smoleński” i przygotowującej się do przejęcia władzy. To był przecież ten elektorat niezbędny do osiągnięcia wyborczego sukcesu; ten język – przedsmak „dobrej zmiany” – który miał dotrzeć do „obojętnych” – pogłębić frustracje i niezadowolenie z rządów liberalnych „elit”, przywołać lęki i niechęć do demokratycznych rządów prawa, podważyć wiarę w ich sprawczość.

www.wykop.pl

I stało się. To wprost nie do wiary, jak dobrze znana w Polsce antysemicka narracja wykorzystywana była (jakże skutecznie) już w pierwszych dniach rządów „zjednoczonej prawicy” zmieniając tylko – na potrzebę chwili – adresata: stał się nim islam. W ustach przywódcy, budującego swoją totalną władzę na gruncie nacjonalizmu, żydowski „parch” wcielił się w rolę roznoszącego pasożyty i zarazki Araba, chciwi uchodźcy stawali się – podobnie jak Żydzi w antysemickiej potwarzy – zagrożeniem dla naszej etnicznej tożsamości, dla przetrwania „wiary ojców”. Nienawistny język propagatorów wielkiego narodu dającego schronienie przed złym światem, który się przeciwko niemu sprzysiągł, wlał się do Internetu, zyskał – wbrew duchowi Konstytucji – pełne przyzwolenie rządzących, budowniczych narodowego państwa. Pojawia się na chronionych przez „służby” pochodach. Pojawia się też wydobyta z lamusa, po czym spalona, kukła Żyda. Narodowcy są bezkarni: z trudem identyfikuje się ewidentnych, uchwyconych przez miejski monitoring przestępców represjonując równocześnie nieliczne grupy tych, którzy się demonstrowaniu rasowej nienawiści i ksenofobii sprzeciwiają. Coraz częściej w dyskursie publicznym – w narodowych mediach – słyszy się „konstytucyjne kłamstwo”, powoływanie się na Konstytucję tam, gdzie mówi ona coś wręcz przeciwnego. Nacjonalistyczna retoryka znów trafia do masy „obojętnych” i u wielu zyskuje aprobatę: przekaz jest prosty, jego odbiór nie wymaga intelektualnego wysiłku, zawarte w nim historyczne kłamstwo sformułowane jest tak, aby dać „ludowi” poczucie satysfakcji z przynależności do nieskazitelnej wspólnoty bohatersko broniącej wciąż oblężonej twierdzy. Wszystko to jest znane, warte jednak przypomnienia, na jakim etapie zawłaszczania państwa prawa pojawia się nowelizacja ustawy o IPN.

Wydawałoby się, że po dwóch latach przetaczającego się przez Polskę walca nie ma rzeczy, które mogłyby zaskoczyć; wiadomo już, że postawiony sobie przez samozwańczego dyktatora cel – głęboka zmiana ustrojowa państwa, zawładnięcie „polską duszą” i utrwalenie niepodzielnej władzy – uświęca wszelkie środki. A jednak… Podłość zawarta w treści „noweli” – zamykanie ust pod groźbą penalizacji tym nielicznym, którym udało się ujść najokrutniejszej zbrodni w historii „homo sapiens”, brak elementarnej wrażliwości wobec tych, którzy w swojej pamięci przechowali – choćby subiektywnie – paraliżujący lęk przed polskim sąsiadem, poczucie śmiertelnego zagrożenia ze strony wspólnoty, w której – do wczoraj – tkwili korzeniami od pokoleń – umyka wyobraźni. Nie zrównoważy tego przypominanie choćby najwspanialszych, autentycznych aktów bohaterstwa ze strony tych naszych rodaków, którzy ratowali. Umyka też wyobraźni, jak skarlały może być człowiek (być może grono współdecydentów), który ze świadomością rozbudza uśpionego nieco demona, jakim zapisał się w polskiej historii antysemityzm, za cenę choćby i bardzo pożądanego poklasku na skrajnie prawej stronie sceny politycznej; bo trudno dać wiarę, że takiej oczywistej kalkulacji nie dokonano, że był to tylko „wypadek przy pracy”. W głowie się też nie mieści decyzja – którą odczytać można jak celową prowokację – czasowego ulokowania tej „inicjatywy”: w przeddzień daty oswobodzenia okrutnego Auschwitz – Birkenau, tuż przed okrągłą rocznicą haniebnego „polskiego Marca”.

Nie będę tu mówił o „skutkach wizerunkowych”, o ostatecznym przyprawieniu mojemu krajowi, Polsce, strasznej gęby – na wiele lat: napisano już o tym tomy. To, co równie boli, a o czym nie mówić nie mogę – to paliwo, jakie (dzięki międzynarodowej awanturze wywołanej IPN-owską nowelą) uzyskali polscy piewcy dumnego narodu – od frakcji Ruchu Narodowego w polskim parlamencie począwszy, na „heilującej”, faszyzującej, błękitnookiej młodzieży z ONR-u i miłośnikach Adolfa Hitlera z Wodzisławia Śląskiego kończąc. Antysemicki „heit” runął lawiną – naprędce odgrzany, zatruwający swoim jadem polskie dusze. Test, któremu zostałem w ostatnich dniach poddany, pozbawia złudzeń – historia znów zatoczyła złowieszczy krąg. Młody historyk, badacz idei, położył przede mną trzy teksty uprzedzając, że pochodzą z trzech różnych epok: z 1938 i 2018 autorstwa ONR-u i z 1968 wyjęty z „Trybuny Ludu”. Prosił o dopasowanie dat do tekstów. Nie dałem rady.

No, i ta marcowa rocznica. Okrągła. Dla jednych wstydliwa. Dla innych bolesna, przywołująca traumatyczne wspomnienia, w niejednym przypadku o tym, co uformowało na całe życie. Bolesna tym bardziej, że obchodzona przy akompaniamencie antysemickich, rynsztokowych bluzgów – matrycy dla wszystkich innych ksenofobicznych postaw we wspólnocie synów dumnego, nieskazitelnego narodu. Przez dominującą masę obojętnych niedostrzegana, bo nie ma żadnego przełożenia na ich codzienność. Jakże różna towarzyszy tej rocznicy narracja: od haniebnej i podłej poprzez kłamliwą (… że to byli komuniści…), hipokrytyczną (… chylę czoła, ale to byli oni…), symetrystyczną (… działo się zło, ale przecież…) po godną, pełną zadumy, pokory, smutku, żalu. Zabrał głos Prezydent (choć od dawna nie mój, ale w końcu Rzeczypospolitej): to dobrze, że poprosił o wybaczenie i oddał hołd „Polakom żydowskiego pochodzenia, którzy zostali wypędzeni” – dobrze, że choć tyle. No, ale żeby nie było zbyt jednoznacznie, żeby było też coś dla tych, którzy apelowali, żeby „zdjął jarmułkę i podpisał”, złożył też równolegle hołd „tym, którzy walczyli za wolność”. Było też zastrzeżenie: jego pokolenie nie musi przepraszać. Czy nie musi? Czyżby antysemicka wrzawa – za którą jest współodpowiedzialny, bo zdjął tę jarmułkę i podpisał – która towarzyszy temu pięknemu przemówieniu, wywoływana jest przez jakieś przywołane z przeszłości zjawy? Przemawiający poprzedniego dnia Premier jednoznaczności się nie obawiał: Polacy powinni być dumni, a nie przepraszać! Bo wówczas w ogóle nie było Polski! Bo takie jest jego widzenie polskiej rzeczywistości od zawsze, od „Solidarności walczącej”, która historyczną, pokojową polską transformację i towarzyszące jej uczciwe rozliczanie się z przeszłością atakowała już w roku 1989.

Czy jest nas tak niewielu?

I wreszcie – te spotkania na Dworcu Gdańskim, a wcześniej „List do Przyjaciół Żydów” (podpisany przez kilkanaście tysięcy osób – kilkanaście tysięcy…: czyżby Internet tym razem zawiódł, czy może…? Ech!). Więc Dworzec Gdański, symbol wszystkich dworców, z których wyjeżdżali wygnani ze swego miejsca na ziemi ci ostatni, którzy przeszli tu przez piekło – a pomimo wszystko – którzy wciąż chcieli tu żyć. Pozbawieni obywatelstwa, odarci z godności, z tym swoim „dokumentem podróży” i biletem w nieznany los. Wygnani – w większości przypadków – nie przez komunistów, Panie Premierze, Panie Prezydencie przepraszający „nie w imieniu swojego pokolenia”; wygnani atmosferą powracającego lęku przed sąsiadem, znajomym, obojętnym ulicznym tłumem znów idącym na Plac Krasińskich, żeby zabawić się na karuzeli – ślepym na podłość, głuchym na otaczający ich język nienawiści. Czy do końca głuchym? Więc Dworzec Gdański, na którym 8-go marca spotkała się – tradycyjnie tego dnia – garstka ludzi pod pamiątkową tablicą z cytatem Henryka Grynberga „Tu więcej zostawili po sobie, niż mieli”: żeby przez chwilę być razem, żeby razem wzruszyć się oglądając plenerowy spektakl Agaty Dudy-Gracz „Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał”. A później, w najbliższą niedzielę – znów garstka, choć liczniejsza, niektórzy mówią „tłum”, a to wciąż niespełna promil mieszkańców bohaterskiego miasta Warszawy – podniosłe zgromadzenie pod hasłem „Prawda i pojednanie – Solidarity in truth”. Dobrze było tam być: być świadkiem odkłamywania prawdy, odkłamywania historii. Być wśród przyjaciół, ale też bliskich, których nazwisk nie znam – to nie ważne. Być przez chwilę w Polsce moich marzeń, z której mnie podstępnie okradziono, ale która przecież wróci. Wspólnie, ze wzruszeniem, wysłuchać odczytywanego „Listu otwartego do międzynarodowej opinii publicznej” od polskich organizacji społeczeństwa obywatelskiego: „…Piszemy do Was z Polski… My, czyli Polki i Polacy, którzy nie godzą się, jak … Do Was, czyli do wszystkich tych, którzy patrzą dziś na Polskę z niedowierzaniem, smutkiem czy złością…” A później – strof wiersza Stanisława Barańczaka, „Perła”, jakże oddającego – w wykonaniu Wojciecha Pszoniaka – atmosferę pokornej zadumy, żalu, przywoływanej pamięci.

4liberty.eu

Kiedy Vaclav Havel ubiegał się o urząd prezydenta, zadano mu – złośliwie – pytanie: „Czy jesteś Żydem?”. Odpowiedział bez wahania: „Nie”. Ale po chwili namysłu dodał: „I bardzo żałuję”.

Ja też…

Bogusław Stanisławski

[1] Większość śródtytułów pochodzi od redakcji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *